<< wstecz
 

KAUKAZ - Elbrus 01-17.08.2010

Kilka słów o Elbrusie
Elbrus (5642 m n.p.m.) to najwyższy szczyt Europy jeśli za granicę między Europą, a Azją przyjmiemy tak jak to ogłosił Reinhold Messner, główną grań Kaukazu.
Rzymianie byli pewni, że góry Kaukazu są najwyższymi górami na świecie, tak pisał Strabon – grecki geograf, historyk i podróżnik. Elbrus zanim ostatecznie został nazwany Elbrusem miał inne nazwy m.in. Groukasim - co oznaczało Białośnieżną Górę, Mingi-Tau, Oszchamacho, Alboros, Jalbuz . Oznaczały one Wielką Białą Górę, Wysoką Górę, czy Śniegową Grzywę.
Elbrus jest wielkim masywem wulkanicznym, położonym w centralnej części Kaukazu w rosyjskiej republice Kabardyjsko-Bałkarskiej.


Zbudowany jest z law andezytowych. Jest zaliczany do wulkanów nadal czynnych, który swój jedyny wybuch miał w czasach historycznych w 50 roku n.e. Składa się z dwóch wierzchołków: zachodniego (5642 m n.p.m.) oraz wschodniego (5621 m n.p.m.). Prawie cały jego obszar pokrywają lodowce (ze szczytu spływa ich prawie 70, o łącznej powierzchni 140 km²), przez co Elbrus często nazywany jest „Małą Antarktydą” .

Lublin – Kijów 01.08.20010 - 02.08.2010
Przygotowania do naszej wyprawy zaczęliśmy zaraz po wakacjach w Rumunii. Gromadziliśmy mapy, przewodniki i szperaliśmy w internecie. Czytaliśmy relacje zdobywców Elbrusa i oglądaliśmy ich zdjęcia. Po pewnym czasie wiedzieliśmy już dużo, ale mimo wszystko wciąż Kaukaz był dla nas terra incognita. Z załatwieniem wiz zwróciliśmy się do biura Sputnik w Warszawie. Stwierdziliśmy, że tak będzie najszybciej, najłatwiej i najpewniej. Następnie ustaliliśmy trasę podróży, aby móc zakupić bilety. Doszlifowaliśmy kondycję, spakowaliśmy plecaki, uspokoiliśmy rodziny, założyliśmy trampki i wskoczyliśmy do pociągu w Lublinie jadącego do Kijowa (odjazd 19.01). Siedząc w trzyosobowych przedziałach-kuszetkach, mogliśmy w końcu odetchnąć. Podróż choć długa należała raczej do przyjemnych. Wyspaliśmy się, a rano dostaliśmy śniadanie. Wysiadając, pan konduktor ostrzegł nas przed grasującymi złodziejaszkami w Kijowie, zatem bojowo nastawieni z oczyma dookoła głowy, z dokumentami bezpiecznie ulokowanymi przetoczyliśmy się przez dworzec.
Pierwsze wrażenie było jednak dobre, rzec nawet by można bardzo – piękny, czysty dworzec i dużo milicji (przed nią ostrzegali natomiast internauci). Z uwagi, że następny pociąg mamy dopiero o 23.58, a więc na zwiedzanie Kijowa jest aż 15 godzin. Bagaże zostawiamy w przechowalni. Odciążeni ruszamy w miasto. Chcemy dostać się do centrum. Najprościej i najszybciej będzie metrem. Wysiadamy na stacji Chreszczatyk.


Jako ciekawostkę dodam, że Kijów posiada jedno z najgłębszych linii metra na świecie (ok. 60m) – pamiątka stalinowskich obaw przed III wojną światową, kiedy miało służyć za schron. Udajemy się na sławny Plac Niepodległości (Majdan), z pomnikiem Berehyni „Baba” i Hotelem Ukraina, którego nie sposób pominąć. W jednej z fontann trochę się schładzamy, zresztą nie tylko my. Jest tak gorąco, że nie mamy już ochoty na dalszą wędrówkę po betonach. Marzymy o cieniu i zimnej wodzie (niektórzy o piwie). Niedaleko Placu Niepodległości znajduje się Park Chreszczatycki.

Chwila odpoczynku na ławeczkach, poczym już pod osłoną drzew kontynuujemy zwiedzanie – bajkowy budynek Teatru Lalek, Muzeum wody (niestety zamknięte), Pomnik Przyjaźni Narodów tzw. Tęcza i piękny widok na Dniepr. Pod koniec dnia fundujemy sobie obiad w Pyzatej Chacie, gdzie serwują ukraińską strawę. Najedzeni, trochę zmęczeni, robimy sobie jeszcze spacer po osiedlowych zakamarkach Kijowa – trochę szaro i brudno…


Kijów – Mineralne Wody 02.08.2010/04.08.2010
Ładujemy się do kolejnego pociągu, przed nami dłuuuuga podróż. Niestety mamy różne miejsca, różne przedziały, a nawet wagony, ale dzięki temu każde z nas poznaje kogoś innego i jest okazja by czegoś się dowiedzieć z „pierwszej ręki” o życiu na Ukrainie czy w Rosji. Moje przedziałowe starsze małżeństwo podaje mi przepis na własnej roboty kwas chlebowy, który niesamowicie zasmakował mi po pierwszym łyku i z miejsca stałam się jego fanką. Swieta – młoda Ukrainka też jedzie na Elbrus. Robi się raźniej i podróż mija szybciej.


Przed granicą ukraińsko-rosyjską wypełniamy migracyjne karteczki. Kontrola trwa długo. Pytają o butle z gazem, noże, których przewozić nie wolno. Oczywiście stanowczo zaprzeczamy, choć przed oczami wyraźnie rysuje się obraz przynajmniej po jednym kartuszu z gazem w każdym z naszych plecaków. Chyba nie będzie im się chciało zaglądać do naszych napakowanych plecaków, a graniczny Cocker Spaniel wygląda na dość znudzonego. Kolejne pytanie jest o voucher. Nie mamy, a według pogranicznika mieć go powinniśmy. Padają słowa, od których robi się groźnie…ja was do Rosji wpuścić nie mogę….. Czuć delikatny zapach rubli. O nie, szastać pieniędzmi nie możemy. Krzysiek dzwoni zatem do naszego biura w Warszawie. Pani z biura upiera się, że wszystko jest OK i żaden voucher nie jest nam potrzebny. Pogranicznik też z kimś rozmawia przez telefon, poczym oświadcza, że warunkowo możemy wjechać do Rosji. Brzmi to tak jakoś niepewnie, no ale przecież jedziemy dalej, a to najważniejsze. Pociąg zatrzymuje się na kolejnych rosyjskich stacjach – wysiadamy by kupić zimny kwas, zastanawiamy się nad suszonymi rybami, które niczym obwarzanki, ponawlekane na sznurek dyndają w rękach rosyjskich kobiet. Póki co wstrzymujemy się. W pociągu do tej pory jako tako działająca klimatyzacja, pada i niemal odpływamy. Jest tak gorąco, że już nie mamy ochoty na nic, ani na rozmowę, ani na jedzenie, ani nawet na spoglądanie w okno. Leżąc nieruchomo czujemy jak pot spływa z nas strużkami. Jeszcze tylko jedna niecała noc…

Mineralne Wody 04.08.2010
W Mineralnych Wodach jesteśmy około godziny 4 nad ranem. Natychmiast po wyjściu z pociągu podchodzi do nas kierowca busa z propozycją dowiezienia do celu. A naszym celem jest miejscowość Polana Czeget oddalona od Mineralnych Wód o około 180 km czyli mniej więcej 3 godziny jazdy. Pada cena 5000 rubli za busa. Targujemy się zajadle, bo wydaje nam się, że facet trochę przesadza. O tej porze nie ma konkurencji, wiec ciężko porównać ceny. W końcu nie mamy wyjścia, zgadzamy się. Po chwili dołącza do nas para Polaków. Jest nas więcej, a więc wychodzi taniej. Czyli można by powiedzieć, że i wilk syty i owca cała :-). Droga wiedzie malowniczą Doliną Baksanu. Początkowo rozległe pola uprawne i pastwiska zamieniają się w pagórki, góry, skały. Robimy zdjęcia, rozmawiamy, przysypiamy z opartymi głowami na plecakach, jedynie Krzysiek siedząc w kokpicie głośno rozmawia z kierowcą.

Po przyjeździe na miejsce od razu udajemy się do hotelu Essen, gdzie mamy już zarezerwowane miejsca. Chwilę odpoczywamy, bierzemy prysznic i ruszamy przez las na pocztę do Terskol by dopełnić niezbędnych formalności aby legalnie przebywać na ziemi rosyjskiej. Mamy ze sobą pieczątkę z hotelu, na dowód, że gdzieś mieszkamy. Na poczcie pani kseruje nasze paszporty, poczym każe nam uiścić opłatę (w wysokości 20 rubli od osoby za każdy dzień pobytu) w banku na Polanie Czeget. A więc znowu musimy wrócić tam skąd przed chwilą przyszliśmy ponieważ w Terskol nie ma banku, ech. Gramy w marynarza. Pechowcy idą uiścić opłatę, szczęściarze snują się po Terskol. Po około godzinie dostajemy wiadomość od pechowców, że w banku „wysiadł” internet i opłaty zrobić się dzisiaj już nie da, a jutro też nie ma 100% pewności. Co robić? Przecież jutro chcemy wybrać się na Czeget, a na załatwienie meldunku (registracja) mamy tylko 3 dni. Krzysiek postanawia zagadać z panią z poczty, która decyduje się „pójść nam na rękę”, wystawia upragnione karteczki, a opłatę uiści sama za nas w pechowym banku. Uff, jesteśmy uratowani.

Wejście aklimatyzacyjne na Czeget 3460 m n.p.m. 05.08.2010
Najpierw ostro w górę, potem lekko stromą, wygodną ścieżką. Dalej mamy do wyboru, albo kontynuować wędrówkę po górskim trakcie, albo nieco sobie skrócić drogę, ale za to wspinać się mocno pod górę. Wybieramy to drugie. Mozolnie, w spiekocie suniemy do góry. Nagrodą jest niesamowity widok, naszym oczom po raz pierwszy ukazują się dwa stożki Elbrusa.


Idziemy dalej. Słońce przypieka coraz bardziej, już prawie południe. Nad nami kursuje wyciąg krzesełkowy z turystami w sandałkach i z towarem do sklepików na stacji. Jedzie woda, coca-cola, jedzie piwo…. Docieramy do stacji kolejki. Na chwilę zatrzymujemy się, karmimy psiaka, który szedł razem z nami niemal od samego początku szlaku. Turyści przesiadają się na drugi etap kolejki, a my idziemy dalej. Jesteśmy trochę wyczerpani, nie tyle drogą, co palącym żarem z nieba. Po kilku godzinach osiągamy szczyt. Doskonały widok na Elbrus (5642) i Donguzorun (4454). Robimy zdjęcia z każdej strony, a jest co fotografować, zwłaszcza, że widoczność jest doskonała.
Jemy, odpoczywamy i powoli zaczynamy schodzić. Towarzyszą nam trzy pieski, to znaczy suczki, które szczególnie upodobały sobie towarzystwo naszego kolegi Grześka.
W powietrzu czuć burzę, zaczyna grzmieć, zrywa się delikatny wiaterek…W końcu robi się nieco chłodniej. Zanim jednak rozpadało się na dobre, my zdążyliśmy dojść do knajpki na rynku naszego miasteczka.
Na jarmarku zaopatrujemy się w ciepłe skarpety i rękawice. Targujemy się namiętnie, cena spada i już za 100 rubli jestem posiadaczką pięknych i cieplutkich rękawiczek z wełny merynosów.

Polana Czeget – Azau – Prijut 06.05.2010
Do Azau (2300) z Polany Czeget docieramy trzema taksówkami – starymi ładami. Kupujemy bilety na kolejkę i ustawiamy się w rządku oczekujących.

Zdecydowaliśmy się na kolejkę jak większość wchodzących na Elbrus między innymi z powodu okropnego upału, zaoszczędzenia czasu i trudu dreptania wśród pyłu, wykopów, warkotu spychaczy i koparek. Pierwszy etap kolejki wagonikowej dowozi nas do stacji Krugozor na wysokość 2920 m m.p.m. drugi do stacji Mir, która mieści się na wysokości 3470 m n.p.m., a trzeci krzesełkowy do Garabashi (Beczek) na wysokość 3750 m n.p.m.
Ten ostatni etap przysporzył nam trochę problemów, bo nie jest łatwo jechać na jednym, małym krzesełku z wielkim plecakiem.
Najwygodniej i zarazem najbezpieczniej było założyć plecak z przodu, zapiąć z tyłu pasem biodrowym i mając widoczność tylko na prawą lub lewą stronę jechać tak przez kilkanaście minut, i w odpowiednim momencie zeskoczyć z krzesełka. W razie upadku byłaby niezła amortyzacja. Za wstęp do Parku Narodowego zapłaciliśmy po 1000 (100 pln) rubli od osoby!!! Oczywiście opłata pobierana jest tylko od cudzoziemców.
No i jesteśmy przy Beczkach. Pierwsza moja myśl: ale tu bałagan…aby nie pomyśleć gorzej…Wszędzie porozwalane stalowe konstrukcje, wystające spod śniegu druty, części ratraków….. taaak park narodowy, przez takie małe „p”. Ciekawa jestem co na to powiedzieliby ekolodzy. Jedynym kolorowym motywem są dwa rzędy beczek po paliwie rakietowym, wymalowane na biało-czerwono-niebieskie kolory i przerobione na schronisko. Patrzymy na ten cały bajzel z nieukrywanym żalem, bo mogłoby tu być naprawdę pięknie, gdyby tylko ktoś się o to postarał. Zakładamy plecaki i podążamy wyratrakowanym lodowcem do naszego pierwszego obozu. Do Prjiuta towarzyszą nam non stop kursujące ratraki z rozbawionymi turystami – czujemy się jak zwierzęta na safari, nam też robią zdjęcia i łuna spalin.

O kontemplacji gór w ciszy nie ma nawet mowy, trzeba uważać aby w odpowiednim momencie zejść z drogi ratrakom. W Prjucie (4050-4100) oczywiście gwarno i tłoczno. Rozbijamy namioty obok ciekawych Ukraińców, którzy przez cały czas usiłują nam w czymś pomóc, robi się sympatycznie. Wyżej na drewnianej platformie (za rozbicie na niej namiotu jest jakaś opłata) biwakuje 13 Polaków, którzy przyjechali tutaj razem z przewodnikami. Zaczyna się chmurzyć, przygotowujemy coś do jedzenia, odwiedzamy drewniany przybytek, obok którego na niebieskiej , blaszanej komórce widnieje firmowa naklejka Radia Lublin. Nie dość, że polskie radio to jeszcze nasze lubelskie. Z drugiej strony natomiast jest również swojska naklejka, tym razem Poczta Polska tu była.
Noc jest mroźna, ale bez przesady. Liczyliśmy na poważniejsze mrozy. Niebo z niesamowitą ilością gwiazd, jakby trochę większych i jaśniejszych niż nad polskim niebem. Około godziny 1-2 w nocy, budzą nas przejeżdżające nieopodal ratraki. Smród spalin dolatuje do namiotu, aż trudno uwierzyć, że jesteśmy w środku gór na wysokości 4100 m n.p.m.

Obóz drugi na 4500 m n.p.m. 07.08.2010
Dzisiaj postanowiliśmy się podzielić. Pięcioro z nas będzie miało bazę w Prjucie i pójdzie aklimatyzować się do Skał Pastuchowa, a czworo przeniesie się na nocleg nieco wyżej. Znowu piękna pogoda, mamy nadzieję, że utrzyma się jeszcze trochę i będzie nam dane wejść na szczyt.
Namioty rozbijamy na wysokości 4500 m.n.p.m. tak przynajmniej pokazuje wysokościomierz Krzyśka. Robimy obiad, który wchodzi bez apetytu, ale przecież jeść trzeba, jeszcze coś słodkiego i można położyć się spać. Doskwiera nam brak warzyw i owoców – Krzysiek marzy o pomidorach z cebulą i śmietaną, a mnie naszło na kiszone ogórki, takie jakie jadłam w Terskolu, z papryka chili i sok pomarańczowy.
Kilka minut później nasze marzenia odrobinę spełniają się. Krzysiek znajduje cebulę! Przypuszczam, że przed nami musieli mieć tu bazę najprawdopodobniej Rosjanie. To warzywo jakoś zawsze kojarzy mi się z Rosją. Cebulka jest trochę przemarznięta, ale w zupełności nadaje się do spożycia. Momentalnie pojawia się apetyt.
Robimy jeszcze gorącą herbatę do termosu, przepakowujemy plecaki, nastawiamy budzik na 2.00. Około godz.3.00 mają do nas dotrzeć pozostali i razem chcemy wyruszyć na szczyt.

Wyjście na szczyt 08.08.2010
Noc minęła nieciekawie, jakoś ciężko nam było zasnąć przed atakiem szczytowym, za dużo myśli w głowie się kłębiło. Pijemy herbatę, jemy po jednym batonie. Na nic więcej nie mamy ochoty. Słychać już pierwsze kursy ratraków wciągających bardziej leniwych turystów do Skał Pastuchowa. Ruszamy. Za nami rząd migających światełek czołówek, przed nami hen wysoko cały wąż światełek. Bardzo dużo zorganizowanych grup z przewodnikami.

Najpierw idziemy prosto pod górę. Przy Skałach Pastuchowa robimy pierwszy odpoczynek – pijemy herbatę i zjadamy glukozę w żelu. Idziemy dalej. Krok za krokiem. Zaczynamy liczyć kroki, tak łatwiej iść. Kilka głębszych oddechów i 30 kroków i tak bez przerwy… Czasem my kogoś wyprzedzamy, czasem ktoś nas. Zaczyna świtać i robi się chłodniej, ale zdecydowanie cieplej niż w drodze na Mont Blanc. Dochodzimy do trawersu i wydaje nam się, że widzimy nasz cel, który zdaje się być tuż, tuż… Niestety do szczytu jeszcze kawał drogi. Na przełęczy robimy dłuższy odpoczynek, zresztą jak większość. Niektórzy bezwładnie leżą na śniegu, niektórzy wymiotują, a mnie się chce do toalety i nie mam się gdzie schować. Robimy sobie nawzajem parawaniki z kurtek, a zresztą kto tu na to zwraca uwagę. Za przykładem większości decydujemy się zostawić na przełęczy plecak. Jeszcze raz smarujemy się blokerem 50-tką, bo słońce już mocno przygrzewa. Z przełęczy na szczyt czeka nas jeszcze jedno ostre podejście. Tempo zdecydowanie spada. Dochodzimy w końcu na płaską platformę. Jeszcze 15 minut w terenie mniej więcej poziomym i stoimy na szczycie.

Uff, udało się, wejść wyżej się już nie da, w oku kręci się łezka radości i wzruszenia. 5642 m n.p.m. to jak na razie wysokość najwyższa, którą osiągnęliśmy. Oprócz nas nie ma nikogo więcej, za około 15 minut dochodzi do nas Magda z Markiem. Krótka sesja zdjęciowa i pora schodzić.
Jan Długosz będąc swego czasu na Kaukazie (1958 r.) tak opisuje, jak się wyraził "zabawny obrazek": na wysokości prawie 4000 metrów przy fatalnej pogodzie (wiatr zacina deszczem i gradem) ukazuje się kawalkada turystów. Na przedzie wydekoltowana młoda dziewczyna, za nią starsza pani w kapeluszu z klombem kwiatów i w bucikach na wysokim obcasie, z tyłu dwóch panów około sześćdziesiątki z pokaźnymi brzuszkami, w piżamach (sic!) i z walizeczkami w ręku. Trzęsąc się z zimna w puchowych kurtkach kiwamy z podziwem głowami. [...] nikt nie chce być gorszy - z dołu wciąż dochodzą gromady turystów [...]. Prowadzą się po pięciu za ręce, padają w śnieg, by podyszawszy chwilę (wpływ wysokości) zerwać się i zataczając iść dalej. W normalny pogodny dzień cała droga jest wyznaczona "trupami".
W drodze powrotnej, mniej więcej na trawersie zaczyna padać śnieg, grzmi, robi się szaro, staramy się nieco zwiększyć tempo. W pewnym momencie czuję jakby zaatakowała mnie szarańcza małych piorunków. Spadające kulki śnieżne są najwyraźniej naładowane elektrycznie. Zaczynam w panice strzepywać z siebie to dziwne „coś”, skóra na twarzy zaczyna piec. Za chwilę wszystko mija.
Do namiotów dochodzimy bardzo zmęczeni i bardzo głodni. Wielkim błędem było to, że przez całą drogę prawie nic nie jedliśmy, oprócz paru saszetek glukozy i również niewiele piliśmy. Teraz choć jeść nam się chce, nasze żołądki nie są w stanie nic przyjąć. Zmęczeni nie wiadomo kiedy zasypiamy.

Leniwy dzień po zdobyciu Elbrusa 09.08.2010
Rano uświadamiam sobie, że sen miałam naprawdę twardy skoro nie słyszałam nawet ratraków. Wysuwam nos z namiotu, napadało trochę śniegu, ale dzień zapowiada się słoneczny. Rozglądam się dookoła, piękna Uszba (4710 m n.p.m. bywa nazywana Matterhornem Kaukazu) prezentuje się dzisiaj wyjątkowo okazale.

Idę do naszej górskiej toalety, po drodze znajduje kolejne cebulki – wystarczy na śniadanie i na obiad :-). Czuję się jak nowo narodzona, po wczorajszym zmęczeniu ani śladu. Krzysiek wciąż śpi. Robię herbatę i kanapki z żółtym serem i cebulą. Namiot Magdy i Marka też już ożył. Ciekawa jestem co słychać u reszty. Robię zdjęcie na maksymalnym powiększeniu i już wiem, że też wstali. Po śniadaniu Krzysiek z powrotem wsuwa się do śpiwora, ja wynoszę swoje bety na zewnątrz, niech się trochę wywietrzą. Robimy zdjęcia, wygłupiamy się, humory dopisują. O godzinie 15 Krzysiek postanawia w końcu wyjść ze śpiwora…,by po dwóch godzinach wejść do niego z powrotem:-). Około godziny 17 rozpętuje się burza śnieżna.

Zejście 10.08.2010
Składamy cały majdan i schodzimy do Prjuta. Pozostali się dopakowują i już razem idziemy do Beczek. Zaczyna padać deszcz. Zjeżdżamy do Azau. Pakujemy się do pierwszego z brzegu busika, który już swoje w życiu wyjeździł i jedziemy do naszego hotelu na Polanie Czeget. Postanawiamy przespać jeszcze jedną noc, doszorować się, wyspać i nazajutrz przenieść się na kemping w wiosce Elbrus.

Wioska Elbrus – kemping 11.08.2010
Względnie czyści i wyprani jedziemy do Elbrus na kemping Osmana i Ludmiły. Ów kemping jest chyba znany wszystkim zdobywcom Elbrusa. Gospodarz bardzo miły, pokazuje nam co gdzie jest. Kemping dość sympatyczny (gorąca woda, cisza, dookoła sosnowy las i przechadzające się po lesie krowy…). Dopóki nie zajrzeliśmy do przybytku szumnie nazwanego toaletą. Osobiście musiałam zmagać się sama ze sobą aby po prostu nie zwymiotować. Trauma pozostała na całe życie :-).

Na kempingu dosiada się do nas młode małżeństwo z Moskwy – Rima i Aleksiej. W barze „Saklja” pijemy piwo i jemy bardzo słony, wędzony ser spleciony w warkocz. Wygląda i smakuje podobnie jak nasze zakopiańskie oscypki. Do piwa w sam raz. Postanawiam w końcu spróbować suszoną rybkę. Pani z baru tłumaczy mi, że najpierw trzeba ją oskrobać, a potem dostać się do jej wnętrza. Po oskrobaniu wiercę w niej dziurkę, na co Aleksiej reaguje śmiechem. Bierze rybę w swoje ręce i już po chwili dostaję spory kawałek suszonego, rybiego mięska. Moje kubki smakowe krzyczą: jeszcze!!!, To naprawdę smakuje. Aleksiej doradza, żeby brać do ust ciut ciut mięsa i powoli smakować. Potem przeżuwam ikrę, a na końcu Aleksiej wyjmuje mały pęcherzyk, który opala nad ogniem zapalniczki. Pęcherzyk kurczy się do rozmiarów skwarka i tak też smakuje…co też Ci Rosjanie nie wymyślą – z pozostałych resztek ryby jeszcze by zupę ugotowali… :-).

Wioska Elbrus w poszukiwaniu sklepu 12.08.2010
Po śniadaniu idziemy na rekonesans, chcemy zobaczyć hangar wspinaczkowy, podobno obiekt jest wielki i robi wrażenie. Niestety z informacji uzyskanych od dyrektora Osmana, okazuje się, że dostępu do hangaru broni szlaban i aby się przedostać dalej trzeba najpierw wystosować odpowiedni wniosek o pozwolenie, na które czeka się 60 dni.

Idziemy więc w stronę gdzie wstęp jest wolny. Po około 20 minutach dochodzimy do betonowego osiedla-wioski. Część mieszkań jest zamieszkałych , w pozostałych powybijane okna świadczą, że nikt już tam nie mieszka. Kilka małych sklepików, jest nawet apteka w niebieskim barakowozie. Pod blokami przechadzają się wyluzowane krowy, młode byczki, osły, tuz obok stoją rozklekotane samochody, ale można również dostrzec pojedyncze, całkiem dobre marki. Tu się śmieci nie wywozi, no bo gdzie, no bo jak, tu się śmieci pali, wszędzie rozchodzi się niezbyt pachnący dym spalanych odpadków. W jednym ze sklepików zaopatrujemy się w chleb, ser własnej roboty, (trochę za słony, ale dobry) i obowiązkowo w kwas, który pijemy już pod sklepem, pomidory, śmietanę i cebulę – zestaw obiadowy dla Krzyśka, o którym marzył będąc na wysokościach i oczywiście kilka rolek tualetnej bumagi towar bezcenny.

Wałęsania ciąg dalszy 13.08.2010
Dziś mieliśmy w planach dojście do jeziora Syłtrankiel (ok. 3200 m n.p.m.). Kierowca autobusu, powiedział, że to maksymalnie dwie godzinki. Z mapy wynika zupełnie inaczej, zresztą wkrótce okaże się kto miał rację. Najpierw przechodzimy przez wioskę Bałkarów. Naprzeciw nam wybiega gromadka dzieci, wyciągają do nas na przywitanie swoje małe rączki.

Grzesiek wygrzebuje z plecaka paczkę cukierków. Dzieciaki czyste i zdaje się, że szczęśliwe choć ogólnie wioska nie robi dobrego wrażenia. Widać biedę. Co krok, opustoszałe, rozwalające się drewniane chałupy, wyrwy w drodze, zaniedbane budynki gospodarskie.
Po kilku godzinach wędrówki w upale, dochodzimy do rozwidlenia dróg, obie rozkopane. Zaczyna grzmieć, niepocieszeni zawracamy. W wiejskim sklepiku „Rusłan” robimy zakupy, około 80-letnia ekspedientka liczy na liczydłach. Czas zatrzymał się tutaj na dobre.
(Bałkarzy są ludem tureckim, wyznają islam w wersji sunnickiej, posługują się językiem bałkarskim. W Rosji żyje ok. 108 tys. Bałkarów, z czego 105 tys. w Kabardyno - Bałkarii, republice wchodzącej w skład Federacji Rosyjskiej)



Podróż powrotna 14.08.2010 -17.08.2010
Mineralne Wody – Kijów – Lwów –Lublin
Kemping Elbrus – Mineralne Wody: bus
Mineralne Wody – Kijów: pociąg
Kijów-Lwów: pociąg
Lwów – Medyka: marszrutka





Kliknij na zdjęcie aby zobaczyć galerię:
Kaukaz - Elbrus cz.1
Kaukaz - Elbrus cz.2


Przykładowe ceny:
- hotel Essen– pokój 3-os : 600 RUB/os.
- billet Lublin – Kijów 176 zł
- pociąg Kijów - Mineralne Wody: 492 zł (kl.2 Kupiejna)
- pociąg Mineralne Wody – Kijów: 519 zł (kl.2 Kupiejna)
- pociąg Kijów – Lwów:
- marszrutka Lwów – Medyka: 15 UAH
- Bus Mineralne Wody – Polana Czeget: 5 000 RUB/11 osób
- Bus Azau - Polana Czeget:
- Bus Polana Czeget – Elbrus: 500 RUB/samochód
- Bus Elbrus – Mineralne Wody: 3000 RUB/samochód
- Bus Elbrus – Baksan: 50 RUB/osoby
- taksówka Polana Czeget – Azau: 200 RUB/3os.
- metro w Kijowie: 1,7 UAH
- przechowalnia bagażu na dworcu PKP w Kijowie: 80 UAH
- wejście do Parku Narodowego Elbrus: 1000 RUB/osobę
- kolejka linowa i wyciąg krzesełkowy (3 etapy), tam i z powrotem: 600 RUB/os.
- 1 suszona rybka: 30 RUB
- Registracja: 200 rubli (20 RUB za 1 dzień)
- kemping w Elbrusie: 100 RUB/doba/os.
- przechowanie bagażu w hotelu Essen: 600 RUB za 9 os/5 dni
- kwas 2l : 100 UAH
- kwas 0,5l: 50 RUB
- zupa Uha (rybna): 150 RUB
- piwo w knajpie „Saklja”: 50 RUB
- piwo Kijów: 60-80 UAH

Dodano: 2010-09-06
 

- strona główna -