<< wstecz
 

Turcja Ararat 29.04.2012 - 11.05.2012

"Nie, nie dla wiedzy podróżujemy. Nie po to też podróżujemy, by na chwilę z codziennych trosk się wyrwać i o kłopotach zapomnieć [...] Nie, nie żądza wiedzy nas gna ani ochota ucieczki, ale ciekawość, a ciekawość jak się zdaje, jest osobnym popędem, do innych niesprowadzalnym.”
Leszek Kołakowski — Mini wykłady o maxi sprawach.

29.04 niedziela Lublin-Słowacja-Węgry-Serbia Jabunkov Cvet kamping 1025 km.

Wyjeżdżamy o 5.30, jak zwykle później niż planowaliśmy. Musimy dotrzeć dzisiaj do Serbii o przyzwoitej porze. Granicę w Barwinku przekraczamy o 9.30. Uff, ale upał. Do granicy słowacko-węgierskiej w Horgosz dojeżdżamy o 16.00. Jedzie nam się całkiem przyzwoicie. Przejeżdżamy przez Belgrad - stolicę Serbii, który jest najstarszym miastem Europy o długiej i burzliwej historii. Niemal na każdym kroku widać jeszcze pozostałości po Jugosławii. Za chwilę powinniśmy być na kempingu, jedziemy po dziurawej drodze, mijamy opustoszałe budynki dawnych PGRów Na miejsce, czyli na kemping Jabukov Cvet w Banatskim Brestovac'u docieramy o 19.30.


Wita nas gospodarz, wskazuje miejsce gdzie możemy się rozłożyć. Z języka serbskiego można bardzo wiele sie domyśleć, więc nie musimy wysilać sie z angielskim. Krzysiek dostaje gratis dwa regionalne piwa Jeleń. Rozkładamy zadaszenie i boczny namiot samochodowy oraz nasze super łóżka (w pewnym wieku trzeba zadbać o stare kości...), przygotowujemy kolację. Komary dają się mocno we znaki. Kiedy idziemy pod prysznic, zauważamy, że na kempingu jesteśmy najmłodsi :-) To chyba taki kemping dla serbskich emerytów. Przy każdym domku czy przyczepie, schludny miniaturkowy ogródek, ławeczka, rower typu składak, polonez, tak tak polonez, jakaś łada itp. Cały kemping bardziej nam przypominał ogródki działkowe, niż pole kempingowe.

30.04 poniedziałek Serbia - Turcja Kilyos Mocamp Istanbul 900 km.

Wyjeżdżamy o 6.50, od rana słońce i upał. Wjeżdżamy na most nad pięknym Dunajem. Serbscy kierowcy dają nam znaki światłami, o czającej się gdzieś policji. Pełna kulturka. O godzinie 11.00 jesteśmy już na granicy serbsko - bułgarskiej. Drogi chyba gorsze niż w Polsce :-). Są odcinki na których nie widać gładkiej powierzchni tylko jedną wielką dziurę. Na przedmieściach Sofii wita nas niespotykany śmietnik, slumsowe zabudowania, oczywiście na każdym dachu skleconym z tego co się gdzieś tam znalazło, talerz anteny satelitarnej A jak, TV musi być, nawet jak do garnka nie ma co włożyć. Przejeżdżamy przez Sofię. Nowoczesność pomieszana z "PRL". Po Bułgarii jeździ się póki co bez włączonych świateł mijania, a to zawsze mniejsze spalanie...

O godz. 17.00 jesteśmy na granicy bułgarsko - tureckiej. W części tureckiej zaczyna się biurokracja, w okienku pierwszym pokazujemy paszporty i zieloną kartę. Kobieta z okienka zwracając się do mnie "Madame" mówi mi gdzie mam się udać po wizy, wysiadam z samochodu i biegnę do okienka nr 92. Krzysiek w tym czasie podjeżdża do kolejnego okienka. Rozmodlony Turek w okienku 92 wkleja nam wizę - naklejkę do paszportów inkasując 30 Euro. Szukam Krzyśka. Jest. Teraz kontrola bagaży. Wszystko jest ok, więc Krzysiek biegnie do okienka nr ileś tam i dopełnia końcowych formalności. Uff, możemy jechać. Przejechaliśmy około 200 metrów i zostaliśmy zatrzymani przez dwóch Turków w białych koszulach, żółtych krawatach i czarnych spodniach. Kolejna kontrola? Gadają coś po turecku, zaglądają przez szybę do samochodu, po czym wręczają nam papierową turecką flagę. Nie wiemy o co chodzi. Dopiero jak chcą pieniędzy uświadamiamy sobie, że to zwykli naciągacze. Oddajemy chorągiewki i jedziemy dalej. Przy wjeździe na autostradę kupujemy kartę magnetyczną opłat autostradowych KGS. Tak będzie na pewno sprawniej i wygodniej.


Zbliżając się do Selimpasa (Istanbul), czyli na kolejny kemping, nasza nawigacja zaczyna gubić się, naprowadza nas na polną drogę, która wydaje nam się niewłaściwą. W końcu stajemy na poboczu by zastanowić się nad sytuacją. Podbiega do nas Turek – Ali, proponuje pomoc. Niestety nie mówi w ogóle po angielsku. Krzysiek pokazuje mu na nawigacji nasz kemping. Ali coś tłumaczy, potem dzwoni do jakiejś kobiety i z nią się konsultuje. W końcu oświadcza, że kemping jest zamknięty, a w pobliżu jest fajny hotel "Family" za jedyne 50 $ od osoby. Dziękujemy, uśmiechając się jak do typowego naciągacza. Oczywiście nie dajemy za wygraną i udajemy się na poszukiwanie naszego taniego kempingu. Nasza nawigacja po namyśle prowadzi nas do celu. Kemping Mocamp oczywiście jest otwarty :-). Na kempingu, oprócz nas jedna przyczepa na tureckich numerach. Jest już ciemno, wiec szybko rozbijamy nasz samochodowy namiot, kąpiemy się i jemy kolacyjkę. W nocy, a potem jeszcze nad ranem po raz pierwszy mamy okazję posłuchać melodyjnego głosu Muzeina wzywającego wiernych do modlitwy. Jak jeszcze wieczorny śpiew jest doznaniem ciekawym, tak o 4.30 bywa irytującym doświadczeniem, które w okrutny sposób wyrywa z głębokiego snu zmęczonego człowieka. I oby jeszcze był to śpiew z jednego meczetu…
A co śpiewa Muzein:
Wypowiadanie i deklamacja Adhan składa się z 7 formuł:
4x Allah jest wielki
2x Wyznaję, że nie ma Boga prócz Allaha
2x Wyznaję, że Mahomet jest wysłannikiem Allaha
2x Przychodźcie na modlitwę
2x Przychodźcie ku zbawieniu
2x Allah jest wielki
1x Nie ma Boga prócz Allaha.

01.05 wtorek Turcja Kylios - Bogazkale Asikoglu Camp 760 km.


O godzinie 9.50 opuszczamy kemping i jedziemy zobaczyć Morze Marmara, które znajduje się między Półwyspem Bałkańskim, a Azja Mniejszą. Przez Cieśninę Bosfor łączy się z Morzem Czarnym, a przez Dardanele z Morzem Egejskim. Jest gorąco, ale nie mamy czasu by rozłożyć się na ciepłym piasku, albo popluskać się w wodzie. Pozostaje krótki spacer, kilka muszelek na pamiątkę, fotka i głęboki wdech słonego, morskiego powietrza. W drogę. Szukamy jeszcze kantoru by wymienić pieniądze, niestety nie ma. Idziemy więc do hotelu, może tu będzie kantor. Nic z tego, nadal nie mamy tureckiej kasy.
Jesteśmy już 2000 km od domu. Kierunek Ankara. Jedziemy głównie autostradami, dlatego sprawnie pokonujemy kolejne setki kilometrów. Za Ankarą kończy się autostrada, ale droga nadal jest bardzo dobrej jakości – szeroka i asfalt bez uszkodzeń. Tego Polska może im tylko pozazdrościć. Po przejechaniu gęstych blokowisk Ankary krajobraz za szybą samochodu zmienia się diametralnie. Po obu stronach drogi ogromne przestrzenie czerwonej pustyni pokrytej pagórkami ze skąpą roślinnością w postaci traw. Nasz termometr wskazuje 27 stopni, niebo bezchmurne.


Zajeżdżamy na stację benzynową, bo nasz Jeepek jest już mocno głodny. Na stacji pełna kultura, myją nam szyby, nalewają paliwa, uśmiechają się. Mówimy po turecku kilka zwrotów grzecznościowych, wyuczonych podczas długich godzin podróży. Turek szczerzy się radośnie słysząc nasze pokraczne "dziękuję bardzo" i "do widzenia". Na odchodne dostajemy dwie butelki wody mineralnej.
Jeszcze wczoraj byłam nieco przerażona Turcją, tą niezliczoną ilością meczetów. Czułam się obco na tej ziemi, w głowie kłębiły się różne myśli, a wyobraźnia dawała popis swojej kreatywności. Przed oczyma przesuwały się krwawe scenki rzezi z udziałem islamskich fanatyków religijnych terroryzujących świat. Jednak po tej słodkiej wymianie uprzejmości i uśmiechów na stacji benzynowej sytuacja zmieniła się zasadniczo. Turcja to piękny kraj, pełen sympatycznych i otwartych ludzi :-) ach, jak łatwo mnie przekupić.

O 18. 45 dojeżdżamy do Bogazkale, wjeżdżamy na skrzyżowanie i skręcamy w lewo zamiast w prawo, zanim zdążyliśmy wycofać, podbiega do nas Turek i pyta się czy szukamy kempingu Asikoglu. Ależ oni są czujni. Turek to właściciel kempingu, ba, jak się później okazało również hotelu, restauracji
i sklepu. Prowadzi nas na kemping, mówi dobrze po angielsku, więc sprawa zdecydowanie jest ułatwiona. Pytamy go o wymianę pieniędzy z Euro na Lirę turecką. Turek biegnie do domu i za kilka minut jest spowrotem trzymając w garści plik tureckich banknotów. Wymiana uszczęśliwiła obie strony. Mieliśmy w końcu kasę i to po dobrym kursie. Turek zaprasza nas do swoich posiadłości, przynosi również różne przewodniki i folderki na temat okolic. Jest tu co zwiedzać, ale te przyjemność zostawimy sobie na powrót.
Na kempingu jesteśmy sami, czyste kibelki z prysznicami, same luksusy:-) Na turecką kolację jemy włoskie kopytka gnocchi z Tesco z polskim sosem Pudliszki ze słoiczka :-) Z kilku meczetów sączy się melodyjny śpiew :-)Taka tam międzynarodowa kolacyjka :-).

02.05 środa Turcja Bogazkale Asikoglu Camp - Lalezar Camp 980 km

Budząc się parę razy w nocy, słyszeliśmy śpiewy ptaków. Czyżby śpiewały całą noc(???). O 4.30, standardowo, nawoływania na modlitwę, połączone z wyciem psów. Cóż za udany duet. O 6.00 pobudka, śniadanko, pakowanie i o 6.40 opuszczamy kemping. Jedziemy zakręconymi, wąskimi, pustymi dróżkami. Turcja jeszcze śpi :-) O godzinie 7 jest już ponad 20 stopni. Będzie grzało. Przez drogę poszerzamy swoje ubogie tureckie słownictwo. Hurra! kolejny zwrot opanowany.
Tak sobie myślę, że pewnie omijają nas największe turystyczne atrakcje, które każdy hotelowo-plażowy turysta musi obowiązkowo zaliczyć na wczasach zorganizowanych przez biuro podróży, ale za to my mamy tę satysfakcję, że jesteśmy w miejscach gdzie turystów nie ma, że poznajemy tę drugą, inną stronę pięknej Turcji. I wcale mi nie żal Kapadocji, słonecznych plaż i bujających się nad taflą wody palm…


Nie możemy złapać żadnej stacji radiowej na tym zadupiu, zapuszczamy więc "Cztery pory roku" Vivaldiego.Za oknem zaczyna się nieco bardziej górzysty teren, przejeżdżamy przez przełęcz Kizildag Gecidi mierzącą 2190 m n.p.n. i kilka nieco niższych, coraz częściej po drodze mijamy bojowe wozy piechoty, irańskie TIRy, przeładowane ciężarówki, które na zakrętach gibają się niebezpiecznie na boki. Do celu jeszcze 550 km. Jakoś zleci. Jeep ma już prawie pusto w żołądku, a stacji benzynowej ani widu, ani słychy, ale nie ma strachu bo 20 lirów bułgarskiego paliwka chlupie nam na dachu. Pędzimy radośnie do momentu kiedy zza krzaków Krzysiek zauważa wóz z napisem POLIS, gwałtownie zwalnia do dozwolonej prędkości. Zbliżając się elegancko do wozu zauważamy, że to doskonała atrapa :-). Po drodze mijamy ich jeszcze kilkanaście. Jesteśmy już oswojeni, ale mimo wszystko pozostajemy czujni. Jest wreszcie stacja, tankujemy. Paliwo w kanistrach trzeba trzymać na czarną godzinę. Na stacji zostajemy poczęstowani owocową herbatą. Rośnie sympatia do tureckiego narodu. O, jakby fajnie było przenieść te zwyczaje do Polski, bo u nas za kubek obrzydliwej herbaty na stacji trzeba zapłacić piątaka.

Jedziemy dalej, mijamy skały podobne do tych w Dolomitach, następnie pięknie wkomponowany zamek, a właściwie jego ruiny, na szczycie wysokiej skały, która graniczy z nasza drogą (Pasinler Hasan Kale). Dzięki takim widokom czas w samochodzie płynie szybciej. O 17.35 jesteśmy na przełęczy Sac Gecidi 2210 m n.p.m.
Około godziny 20.00, zbliżamy się do celu, ściemnia się, ale widać jeszcze Ararat. Dojechaliśmy w końcu do Dogubayazit. Wjeżdżamy do centrum, przeciskamy się przez wąskie uliczki pełne ludzi, wózków z niesprzedaną zieleniną, rowerów, samochodów poruszających się bez jakichkolwiek zasad. Jeden wielki chaos, a do tego góra śmieci z każdej strony. Ale w tym wszystkim można dostrzec i pewien wschodni urok - tylko trzeba się trochę wysilić :-). Wyjeżdżamy z centrum na kiepskiej jakości drogę, jedziemy tak jak prowadzi nas nawigacja, ale po chwili zaczyna nam się coś nie zgadzać. Zatrzymujemy się. Idę zapytać o nasz kemping do jakiegoś domu. Z domu wybiega mała dziewczyna, która na dźwięk obco brzmiących słów szybko ucieka, po chwili z domu wytacza się cała rodzina. W tym czasie Krzysiek zasięga informacji w sklepie. Do kempingu Lalezar mamy jeszcze 1 km. Jednak nawigacja znowu miała rację :-).
Trochę tu dziwnie. Szukamy kogoś z obsługi. Turek w skórzanej kurtce pokazuje nam miejsce gdzie możemy się rozłożyć. Jeszcze tego samego wieczoru spotykamy się z człowiekiem, z którym mamy iść na Ararat. Idziemy na herbatę i omawiamy szczegóły wejścia.
Wizyta w wc nie nastraja optymistycznie, ale trzeba będzie sobie jakoś radzić :-), prysznic podobno też jest i nawet ciepła woda. Ciężko w to jednak uwierzyć patrząc na całokształt. Dzisiaj mamy dość wrażeń… Idziemy spać.

03.05 czwartek

O 3.00 nad ranem, ze snu wybudza nas porywisty wiatr, ścianki naszego samochodowego namiotu nadymają się jak balon, w powietrzu wiruje kurz, mamy go już w ustach, w oczach i w nosie, szeleści też we włosach. Krzysiek proponuje zwinąć namiot i jak najszybciej przenieść się do samochodu. Mnie się po prostu nie chce ruszać, może w końcu ustanie. Po chwili słyszymy jak spada pozostawiona na stole menażka, a skoro ciężka menażka została ot tak zdmuchnięta przez wiatr to gdzie mogą być inne rzeczy. Teraz i ja chcę do samochodu. Zwijanie namiotu nie jest takie łatwe, wiatr pluje nam pyłem prosto w twarz. Zbieramy co się da i uciekamy do jeepka. W pozycji siedzącej dokańczamy naszą nockę.


Nad ranem wszystko się uspokaja, wychodzi słońce, nasz samochód pokryty jest grubą warstwą brunatnego pyłu. Rano też ukazuje się cały „urok” naszego kempingu. Stado kur, kaczek na czele z przywódcą – starym indorem, któremu od pierwszego spotkania wyraźnie nie przypadliśmy do gustu, koty dziwaczne, jeden nawet z Van (z płetwami między palcami i jednym okiem zielonym a drugim niebieskim), psy ujadające podejrzanie, niezliczona ilość wróbli trzepoczących się w pyle, wszędzie jakieś rupiecie, widać, że tu wszystko przydać się może, a zamiast trawy ubite klepisko, pokryte grubą warstwą kurzu. No pięknie tu jest... rzekłabym górnolotnie, że nawet egzotycznie. Jemy śniadanie i jedziemy zobaczyć jedną z tutejszych perełek Ishak Paşa Sarayı – słynny Pałac Ishaka Paszy, który był jednocześnie fortyfikacją obronną znajduje się 3 km od naszego kempingu. Do Pałacu prowadzi kręta i stromo wznoszącą się droga. Usytuowany w przepięknej scenerii gór, wzgórz i skał wygląda jak pałac z 1001 baśni. Został wybudowany około 1784 roku przez kurdyjskiego księcia Ishaka Paszę. Pałac budowano prawie 100 lat Bardzo ciekawa architektura, będąca połączeniem stylów seldżuckiego, osmańskiego, gruzińskiego, perskiego i ormiańskiego. Tajemnicza budowla ma 366 pomieszczeń i gdy powstawała, była już wyposażona w centralne ogrzewanie, bieżącą wodę i kanalizację.

Kiedy zajeżdżamy pod pałac zauważamy samochód, co prawda na angielskich numerach, ale za to z naklejkami z polskimi napisami. Wkrótce spotykamy jego właścicieli. Paweł, Filip i Kati - Węgierka. Ucinamy dłuższą pogawędkę. Z nieukrywaną zazdrością słuchamy o ich przygodach podczas trzymiesięcznej podróży i o ich dalszych planach. Och, gdyby można tak jak oni rzucić pracę i nie myśleć co będzie potem, wsiąść w samochód i włóczyć się dopóki starczy kasy, a potem wrócić znaleźć pracę zarobić i znowu wyjechać gdzieś hen daleko. No nic, trzeba się cieszyć z tego co się ma i wykorzystać maksymalnie dwutygodniowy urlop. Żegnamy się z naszymi nowo poznanymi znajomymi i obiecujemy spotkać się jeszcze wieczorem. Udajemy się na zwiedzanie, wewnątrz zaledwie paru turystów, wśród nich Francuz z wielkim plecakiem i czeska starsza para, z którą chwilę zagadujemy. Po zwiedzeniu pałacu idziemy zobaczyć, znajdujące się po drugiej stronie doliny, ruiny fortecy, której podstawy pochodzą z czasów urartyjskich, czyli z około XIII - VII wieku p.n.e. Przy fortecy stoi meczet z około 1500 roku.


Z braku chusty, zakrywam głowę ręcznikiem, zdejmujemy buty i wchodzimy na czerwone dywany do środka meczetu. Wewnątrz dwóch rozmodlonych Turków. Zachodzimy na cmentarz. Marmurowe, delikatnie zdobione pomniki, o jakże inne od tych muzułmańskich spotkanych na Kaukazie.
Jedziemy na kemping, zostawiamy samochód i około dwóch kilometrów idziemy do miasta. Ciekawa jestem jak wygląda w dzień miasto, które widziałam wczoraj w nocy przez szybę samochodu, i które zrobiło na mnie tak dziwne wrażenie.
Po drodze mijamy jednostkę wojskową. Bojowe wozy, czołgi i żołnierze z karabinami robią wrażenie. Wielka tablica na ogrodzeniu, mówi, że robienie zdjęć grozi poważnymi sankcjami. Ale tak bardzo chcemy mieć jakieś zdjęcie,że postanawiamy zaryzykować. Pstrykamy kilka wykonując przy tym dziwne pozy. Po wkroczeniu do miasta na tzw deptak, od razu dopada nas miejscowa mafia dziecięcych czyścibutów. Dzieciaki nalegają na wypastowanie nam butów, pomimo, że nasze "adidaski" są szmaciane. Nie ma mowy żeby przysiąść choćby na chwilę i poobserwować zachowanie ludzi. To my tu jesteśmy największą atrakcją i nas chcą tu wszyscy oglądać.


Może gdyby oprócz nas byli tu jacyś inni turyści bylibyśmy bardziej swobodni. Udajemy się do knajpy prosimy o danie bezmięsne, widzimy lekkie zakłopotanie w oczach. Nie rozumieją nas czy nie mają potraw bezmięsnych? Chyba jednak nie rozumieją, bo już na słowo "vegetarian food" dostrzegam błysk w oku. Nasze danie powstaje na naszych oczach, po prostu sprawne ręce wyjmują mięso baranie z mieszanki duszonych warzyw. Do tego ryż, faszerowane bakłażany, cacic (czyt.dżadżik) – jogurt z wodą, octem, ogórkiem i ziołami oraz zupa chyba z grochu. Na koniec darmowa herbatka. Kiedy wychodzimy Turek spryskuje nam ręce jakimś płynem przypominającym wodę kolońską. Pytam się o pocztę, nie licząc na pomoc, o jakże się mylę Kurd prowadzi nas krętymi uliczkami i chociaż z daleka dostrzegamy budynek pocztowy ten podprowadza nas pod same drzwi i jeszcze je otwiera! Włóczymy się po mieście, robimy zakupy na jutrzejszy dzień i kierujemy się ku wyjściu z miasta. Idąc deptakiem w pewnym momencie mija nas para ludzi – blondynka (rzadki okaz) ok 50 lat i wysoki szczupły Kurd - Safet Murat. Pytają się czy jesteśmy z Polski i zapraszają do pobliskiej restauracji. Rozmawiamy o Araracie, o Polsce, itd. Owa blondynka to Emy Beam - pośredniczka przewodnictwa na Ararat.


Rozstajemy się po około 2 godzinach. Kupując pomidory podchodzi do nas Kubi i zaprasza do swojego biura podróży i znowu pijemy herbatę i rozmawiamy… :-). Na kemping docieramy dopiero wieczorem. Dzisiejszą noc zamierzamy spędzić w pokoju. Na wieść, że chcemy przenieść się na salony, zaczęło się gorączkowe porządkowanie – trzepanie kołder, odkurzanie i szukanie po całym kempingu, a może i całej wiosce żarówki... Co prawda nieco inaczej wyobrażaliśmy sobie pokój hotelowy :-), ale nie narzekamy, chociaż przez szczeliny między oknem, a ścianą też nam może nieźle nawiać piachu jeśli powtórzy się wczorajsza burza. Prysznic, kolacja, pakowanie plecaków na jutrzejszy wymarsz
i wskakujemy do łóżek.

04.05 piątek

Kubi wraz z dwoma braćmi przyjeżdża na nasz kemping dokładnie o tej godzinie, na którą się umawialiśmy. Jesteśmy zaskoczeni punktualnością. Wskakujemy do jeepka i jedziemy za busikiem. Najpierw zajeżdżamy w kilka miejsc, po chleb, do domu Kubiego, gdzie zostawiamy jeepa i przesiadamy się do busa, potem po irańskie paliwo, potem jeszcze kilka razy zatrzymujemy się w wiosce Eli skąd rozpoczyna się ścieżka na Ararat. Po jakimś czasie dowiadujemy się, że zamiast Kubiego pójdzie z nami jeden z najmłodszych braci przewodników Jakub. Wygląda sympatycznie. Wysiadamy. Słońce grzeje, zakładamy plecaki i dalej w trasę.


Ścieżka pnie się delikatnie w górę, więc nie jest póki co ciężko. Jakub pokazuje nam gdzie będzie nasz pierwszy obóz. Jestem mocno zdziwiona, że tak blisko, zaledwie na 3 200 m n. p. m. Mamy ochotę iść wyżej, zwłaszcza, że kondycja jest. Tuż przed dotarciem na miejsce, niebo gwałtownie ciemnieje i zaczyna grzmieć. Jakub mówi, ze trochę przyśpieszy, żeby rozbić swój namiot. Za chwilę zaczyna kropić. Początkowo delikatny deszczyk przechodzi w grad. Małe kuleczki boleśnie kąsają skórę. Wkrótce i my dochodzimy na miejsce obozowiska.


Naprzeciw nas wyległo kilku pasterzy, zdziwionych, że sami niesiemy wielkie plecaki. Patrzyli na nas, uśmiechali się rozmawiając między sobą…pewnie o nas. Grupa Niemców narciarzy z całą kohorta niby przewodników i stadem biednych, wychudzonych koni z niebotycznie wielkimi pakunkami na grzbietach zbiera się do zejścia. Ech… tylko koni żal…
Rozbijamy namiot, walcząc z gradem i porywistym wiatrem. Jakub przychodzi nam z pomocą i już za chwilę siedzimy i grzejemy się w namiocie. Burza minęła tak jak przyszła – gwałtownie i niespodziewanie. Znowu zaświeciło słońce. Po grupie Niemców nie było już śladu, pozostało jeszcze kilka opornych koni, które przed załadunkiem ponad siły zapierały się kopytami i żałośnie rżały… nie mogłam na to patrzeć.

05.05 sobota


Składamy obóz i dalej do góry. Jesteśmy nieco zaniepokojeni pogodą. Zachmurzenie całkowite, a w oddali odgłosy grzmotów nie wróżą dobrze. Po zaledwie 4 godzinach marszu, Jakub oświadcza, że właśnie doszliśmy do obozu nr 2. Nie podoba nam się to. Jesteśmy zaledwie na 3 400 m n. p. m. a to znaczy, że jutro będziemy musieli pokonać ponad 1700 m, to niemożliwe. Zaraz po rozbiciu namiotów pogoda znowu się załamuje. Wiatr tak miecie śniegiem, że nie można nawet wyściubić nosa z namiotu. Gotujemy wewnątrz i rozmawiamy o jutrzejszym wyjściu. To już za parę godzin, bo musimy wystartować o pierwszej. Kiedy ucicha wiatr wychodzimy rozprostować kości przed snem. Pogoda jednak nie nastraja optymistycznie. Zasypiamy.

06.05 niedziela


Około godziny drugiej Jakub pyta się co robimy. Atak szczytowy przy takiej pogodzie to nie jest dobry pomysł. Wciąż pada śnieg i wieje silny wiatr. Postanawiamy przeczekać. Nad ranem zaskakuje nas słońce. Pogoda zmienną jest… Budzą się wątpliwości czy dobrze zrobiliśmy rezygnując z nocnego wyjścia. Jakub proponuje wyjście przed 9. Słońce przygrzewa niesamowicie.


Krzysiek idzie bez okularów, dobrze, że chociaż dał się namówić na krem z filtrem. W miarę wysokości psuje się pogoda i zaczynamy brodzić w śniegu niemal po kolana, co znacznie nas spowalnia. Około godziny 14, na wysokości 4 500 m n p.m. zaskakuje nas gradowa burza, zrywa się wiatr. Czy to znaczy, że …. Póki co nie chcę dopuścić do siebie myśli, nie chce się poddać. Wiem jednak, że to już koniec wędrówki, że trzeba zawrócić i że Ararat wygrał.


Schodząc czujemy w ustach gorzki smak porażki. Jakub skarży się na ból głowy i ból stóp. Patrzę na niego współczująco, a w głębi rozdartego serca czuję złość do niego. To nas może głowa boleć
i nogi, to nam może być źle, ale nie zawodowemu przewodnikowi... My czujemy się dobrze, my chcieliśmy iść. Wobec gór trzeba być pokornym, a ja mam nieodpartą ochotę wykrzyczeć swój żal
i złość.

Schodzę jednak w milczeniu. Kidy zeszliśmy na wysokość około 2800 m n pm. nad Araratem zabłysnęło słońce. Pstryknęliśmy kilka zdjęć, ciężko przełykając ślinę. Jakub zaczął śpiewać kurdyjskie pieśni, powtarzając co chwilę "kurdisch no rock, kurdisch no rock..."


Kolacja w domu Saltików mile nas zaskoczyła, cacik, kebab fish smakowały wybornie. Przesiedzieliśmy kilka godzin jedząc, pijąc herbatę i rozmawiając. Za oknem rozszalała się burza i nie za bardzo chciało nam się ruszać, zwłaszcza, ze było całkiem miło i żarcie dobre było :-)
Chcąc nie chcą, musieliśmy w końcu wyjść.


Jedziemy na nasz stary kemping Lalezar. Fundujemy sobie ostatnią noc w pokoju. W nocy Krzysiek boleśnie odczuwa konsekwencje swojej, mówiąc bez ogródek, głupoty. Oczy szczypią i zachodzą mgłą. Przez jego jęki i ja mam nieprzespaną noc. Próbuję coś zaradzić na jego cierpienia, ale nie za bardzo mam jak. Nic co mamy w apteczne nie nadaje się do oczu. Jedyne dostępne "lekarstwo" to torebka czarnej herbaty. Okład jednak nie przynosi ulgi.

07.05 poniedziałek


Krzysiek straszy swoimi czerwonymi oczyma, ale jest już nieco lepiej. Dziś chcemy dotrzeć do Bogazkale. O 8.30 wyjeżdżamy z kempingu. Zatrzymujemy się na chwilę w Dogubayazit, gdzie robimy zakupy. Tuz przed Agri zatrzymuje nas uzbrojona po zęby Jandarma. Na pierwszy rzut oka nasza sytuacja wygląda groźnie. Zatrzymujemy się. Chłopaki oglądają nasz samochód, bagaże. Po chwili przybiega ich dowódca i kontrola bardzo szybko się kończy a żandarmi z uśmiechami na opalonych gębach puszczają nas wolno :-). Za kilkaset kilometrów sytuacja się powtarza, jednak nawet nie zdążyliśmy się zatrzymać a już kazano nam gestem ręki jechać dalej. W drodze piszemy sms'a do właściciela kempingu, aby otworzył nam toaletę. Odpowiedź otrzymujemy niemal natychmiast. Na kemping dojeżdżamy około godziny 21.

08.05 wtorek


Dzisiaj chcemy zwiedzić imperium hetyckie Hattusa, które obecnie jest stanowiskiem archeologicznym położonym w pobliżu miasta Bogazkale w Anatolii. W 1986 roku zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Miasto zostało założone przed 2000 rokiem p.n.e. przez lud Hatti. Wybór miejsca do założenia miasta był spowodowany obecnością kamieni, które można było łatwo wykorzystać do zbudowania obronnej twierdzy i niewielką rzeką, która dawała cenny dopływ wody w suche regiony.


Najważniejsze budowle Hattuşaş to: Brama Królewska, Brama Sfinksów, Brama Lwów, budowle dolnego miasta z wielką świątynią boga burz Teshupa, rezydencja królewska na wzgórzu, gdzie znaleziono archiwum królewskie, a w nim tabliczki z pismem klinowym odczytanym w 1915 r. przez B. Hroznego. Znalezione gliniane tabliczki, dostarczyły cennych informacji na temat umów handlowych, kodeksów prawnych i procedur ceremonii.
Hetyci budowali w oparciu o trzy materiały budowlane: kamień, drewno i cegłę z błota. Kamienie były używane do fundamentów i murków, które zostały wykończone przez dodanie cegieł z błota; drewno było wykorzystywane do wspierania sufitu. To wyjaśnia, dlaczego miasto zniknęło, a pozostały jedynie fundamenty miasta.

Hattusa została zdobyta ok. 1200 r. p.n.e. prawdopodobnie przez tak zwane Ludy Morza, i to wydarzenie stanowi końcową cezurę istnienia państwa hetyckiego. Inna teoria mówi, że Hetyci sami opuścili miasto. Przeprowadzili oni stopniową ewakuację, zabrali wszystko co mogłoby być przydatne ich wrogom po czym podłożyli ogień pod budynki związane z organami władzy.
Jest co tu zwiedzać. Mamy zaledwie jeden dzień , a to zdecydowanie za mało, żeby zobaczyć wszystko, dlatego tez wybieramy miejsca najbliżej Bogazkale, aby nie tracić czasu na dojazdy. Późnym popołudniem wracamy na kemping i odkrywamy, że ktoś lub coś buszowało w naszym gospodarstwie. Menażki dokładnie wylizane. Nie mamy co jeść, ale tez zmywanie z głowy. Wkrótce znajduje się winowajca, a nawet kilku - dwa psiaki i rudy kot ze swoją kocią bandą. Niezły team :-).


Postanawiamy ugotować wszystkie liofilizaty, które nam pozostały i tak były juz przeterminowane, a poza tym okropnie nam nie smakowały. Dwie menażki ziemniaczanego puree znikają w mig. Zwierzęta szczęśliwe bo najedzone, my szczęśliwi, że one szczęśliwe, ale nam niestety burczy w brzuchach. Ruszamy do restauracji właściciela kempingu. Tradycyjnie zamawiamy cacik, do tego duszone bakłażany, zupę i tureckie piwo Efes. Potem jeszcze zakupy i rzut okiem na to malutkie miasto, z jedną główną ulicą ze sklepami, które za kilka miesięcy będzie najeżdżane przez tłumy turystów niczym Warszawa podczas Euro, teraz spokojnie sobie tętni życiem nielicznych mieszkańców, a jedynymi turystami jesteśmy my.

09.05 środa


Wyjeżdżamy z Bogazkale o godzinie 7.00. Trzeba przyznać, że jesteśmy nieźle zorganizowani. Szkoda, że w domu tacy nie potrafimy być :-) Słońce na czystym tureckim niebie, temperatura 12 st., pewnie się rozkręci koło południa i do przejechania 760 km.
Cel Kemping Mistic w Kylios nad Morzem Czarnym. Cel osiągnęliśmy o przyzwoitej godzinie. Mocno zaskoczyły nas ceny w stosunku do jakości :-) Co prawda, woda ciepła jest, kibelki czyste, nawet rabatki z kwiatkami i truskawkami, ale wszystko mocno podstarzałe, a cena 11 euro od osoby wyjęta z niezłego kurortu. Bywaliśmy na nowoczesnych kempingach za mniej niż pół tej ceny. Poza tym kemping zatłoczony przez holenderskich kamperowców w wieku emerytalnym.


Wbici pomiędzy dwa samochody zastanawialiśmy sie co z nami będzie jak dziadkom zachce się ruszyć swoim samochodem, zapominając o naszym istnieniu. Na kempingu Holendrzy mieli problem, ponieważ właściciel - pan około 80 lat nie mówił po angielsku, a jego syn - tak podejrzewamy, z języków obcych znał jedynie rosyjski. I tu po raz kolejny zostałam wzięta za Turczynkę :-).
Tak... kemping nas zaskoczył, ale jeszcze bardziej zaskoczyło nas wybrzeże morskie. Spodziewaliśmy się pięknego nadmorskiego kurortu, ze złotym piaskiem i palmami, zastaliśmy za to stertę śmieci, ale kilka palemek na pocieszenie było :-).

10.05 czwartek

Wstajemy bladym świtem czyli o 6.00. Po cichu, aby nie obudzić psa składamy namiot i przeczołgujemy się do łazienki. Śniadanie zamierzamy zjeść w trasie. Spakowani i gotowi do wyjazdu zastajemy zamkniętą bramę. W recepcji żywego ducha, kurde blaszka. Jemy śniaaadanie, myyyyyjemy zęby jest już 7.00. Wkurzamy się niemiłosiernie. W końcu decydujemy się uderzyć do mieszkania właściciela, tylko które to jest. Dzwonimy do drzwi przy których stoi kilka par butów. raz..nic, drugi raz nic, do trzech razy sztuka. W końcu zza drzwi słychać szuranie zbliżających się kroków.Otwiera nam lekko zaspany starszy pan. Uff dobrze trafiliśmy. Po chwili jesteśmy wolni i ruszamy dalej.
O godzinie 11.30 dojeżdżamy do granicy turecko - bułgarskiej. Przed wjazdem do Bułgarii długa kolejka samochodów. No masz...przecież my tu do wieczora będziemy siedzieć. Wychodzę na rekonesans, przecież tak nie będziemy stali. Idę do pierwszego wolnego okienka. Mówię, że jesteśmy z Polski i czy naprawdę musimy stać w tej długiej kolejce, zostaje odesłana do okienka drugiego, a z drugiego bezpośrednio do celnika, który rozkłada na części samochód jednego z Bułgarów. Uprzejmie chrząkam, a kiedy pan celnik mnie zauważa z cierpiącą miną oświadczam, że my z Polski, że turyści, że... Dziadek celnik pyta się który samochód. Czarny jeep - oświadczam z wyczuwalną radością w głosie. Jest szansa. Każe czekać, bo musi skończyć węszenie w samochodzie. Czekam cierpliwie. Za 5 min idziemy razem, macha ręką do Krzyśka by podjechał. Za naszym jeepem wciska się jeszcze kilka samochodów nie - Bułgarów i motocyklista z Indii. Z pierwszego wyskakuje Rumun i mówi po polsku "dziękuję". Miłe zaskoczenie Czuję się jak bohater, który właśnie uwolnił jeńców z niewoli. Ego urosło do niebezpiecznych rozmiarów.
Celnik zagląda do naszego samochodu, ale nie używa do tego latarki, ani takiego dziwnego i niebezpiecznego szpikulca, nie wyrzuca nam zawartości i nie zagląda pod podwozie... Krzysiek próbuje z nim po rosyjsku. Na co Bułgar z niemałym zaskoczeniem pyta się skąd Krzysiek tak dobrze zna rosyjski. A skąd... ze szkoły:-). Miało się obowiązkowe nauczanie języka rosyjskiego to się umie. Celnik milknie na moment po czym szybko i bezbłędnie mówi "chrząszcz brzmi w trzcinie..." tym razem nam szczęki opadły.


12.20 jesteśmy w Bułgarii, a cztery godziny później w Serbii. O 20.30 docieramy na kemping Auto Camp nad Dunajem. Wita nas pan zarządca podobny do Jasia Fasoli. Konfiskuje nasze paszporty w celu wypełnienia karteczek meldunkowych, mówiąc że rano odda. Budzi się we mnie niepokój, a w głowie powstaje czarny scenariusz. Mówię Krzyśkowi, że musimy jeszcze dzisiaj odzyskać paszporty. Jest już ciemno, Krzysiek rozkłada namiot, a ja staram się przygotować kolację walcząc z armią małych krwiopijców. Najwyraźniej smakuję im, może powinnam cieszyć się z tego. W konarach drzew swoje nocne życie rozpoczynają nietoperze. Robi się nastrojowo. Brakuje tylko świec i kolacja jak u rodziny Adamsów.

11.05 piątek


Wstajemy o 6.00, bierzemy prysznic i jemy bakłażany z puszki zakupionej jeszcze w Turcji. O godzinie 7.40 opuszczamy kemping, przy bramie wyjazdowej żegna nas cały w skowronkach serbski Jaś Fasola.
Dzisiaj będziemy w domu - już cieszymy się na widok naszych kotów, ale też trochę smutno, bo to koniec urlopu i do pracy trzeba będzie iść. Na Węgrzech zajeżdżamy do Auchan, zamieniamy serbskie dinary na węgierskie forinty i ruszamy na tanie węgierskie wino:-). Za równowartość 56 pln jemy obiad, kupujemy 8 win, 2kg truskawek, i tyle samo winogrona...
Tuż przed granicą słowacko-polską zatrzymujemy się na polową kolację. Dojadamy tureckie pomidory i węgierski chleb, odpalamy butlę z gazem i robimy herbatę. Mrówki nacierają, ale na widok okruchów chleba i ogryzka miękną w nogach i zmieniają kierunek ataku.
Jesteśmy w Polsce.




Kliknij na zdjęcie aby zobaczyć galerię:
Turcja inaczej maj 2012


Przykładowe ceny:
• winieta słowacka 1 m-c: 69,00 zł,
• winieta węgierska 1 m-c: 100,00 zł,
• winieta bułgarska 1 m-c: 15 €
• kemping Jabunkov Cved w Serbii: 10 € (2 osoby, namiot, samochód),
• kemping Selimpasa w Turcji: 10 €,
• kemping Asikoglu w Bogazkale: 10 €,
• kemping Auto Camp nad Dunajem w Serbii 16 €,
• kemping Mistik nad Morzem Czarnym w Turcji : 22 €,
• benzyna w Serbii: 6,30 zł/l,
• benzyna w Bułgarii: 5,70 zł /l,
• benzyna w Turcji : 8,00 zł/l,
• wiza turecka: 15€/osobę,
• karta magnetyczna na autostrady w Turcji: 67 Lir
(wystarczyła na przejechanie całej Turcji wzdłuż tam i z powrotem i jeszcze zostało 15 Lir),
• bilet wstępu do pałacu Ishak Pascha : 5 €,
• bilet wstępu do imperium Hattusa: 5 €,
• znaczek na pocztówkę Turcja: 2 Liry.


Dodano: 2012-06-10
 

- strona główna -