<< wstecz
 

Majowe wspinanie w Olsztynie 01-04.05.2010

Olsztyn to wieś (…ale w latach 1488-1870 miał prawa miejskie) położona w województwie śląskim, 15 km od Częstochowy. Największą atrakcją turystyczną są ruiny zamku, którego powstanie datuje się na początki XIV w. W Olsztynie po dzień dzisiejszy zachował się zabytkowy układ ulic, z częściowo drewnianą zabudową. Znajduje się tu także kościół parafialny pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela z okresu późnego baroku (1722-1729), zbudowany z materiału pochodzącego z rozbiórki zamku. W jego podziemiach leżą trzy naturalnie zmumifikowane zwłoki, w tym prawdopodobnie konfederata barskiego.

Poza tym można obejrzeć ruchomą szopkę autorstwa Jana Wiewióra, na całość, której składa się 300 lipowych figurek, z których 200 jest ruchomych. Ukazuje ona sceny religijne, dokumentuje również życie ludu regionu Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Do innych turystycznych ciekawostek wartych zobaczenia należą m.in. Jurajski Teatr Stodoła, bunkry poniemieckie z 1944 roku oraz cmentarz – mauzoleum, gdzie w czasie II wojny światowej Niemcy grzebali rozstrzelanych w lasach olsztyńskich przez SS i żandarmerię, mieszkańców Częstochowy i okolic, więźniów z aresztów Częstochowy i Radomska (w tym z akcji AB), schwytanych partyzantów, jeńców oraz osoby pochwycone w pacyfikacjach okolicznych wsi – łącznie prawdopodobnie 1968 osób. Ofiary upamiętniono dwoma pomnikami, symbolicznymi grobami i płaskorzeźbą przedstawiającą scenę z rozstrzelania. Na pomniku znajduje się napis "Bohaterom walk o wolność Ojczyzny, pomordowanych w latach 1939-1945". Na cmentarzu znajdują się także prochy kilkuset jeńców sowieckich, rozstrzelanych przez Niemców w latach 1941-1944.

No i oczywiście ostańce wapienne - największa atrakcja dla wspinaczy, a także liczne jaskinie dla speleologów. Jednym słowem jest co po co odwiedzić Olsztyn. My podziwialiśmy przede wszystkim skały i ewentualnie widoki z nich.
Pomimo złowieszczych prognoz pogody (jak zwykle, zresztą, kiedy szykuje się jakiś wyjazd – złośliwość natury, czy meteorologów?) postanawiamy jechać w skały z nadzieją, że może uda powspinać się między jednym, a drugim deszczem. Nadzieja nasza jest wprost proporcjonalna do tęsknoty za prawdziwą skałą, po przezimowaniu na zakurzonej ściance. Z różnych kombinacji uzbieraliśmy całe cztery dni wolnego, a to zupełnie wystarczy, żeby „zbułować” się - jak mawiają wspinacze, oczywiście jak tylko będą ku temu warunki. Na wszelki wypadek do plecaka ze „szpejem” wpychamy jeszcze karty i butelczynę niezbyt drogiego wina.


Stwierdziliśmy (niestety niejednogłośnie), że w Rzędkach przez te kilka lat wspinu „załoiliśmy” wszystko, co było w zasięgu naszych skromnych, wspinaczkowych możliwości. Przyszedł więc czas na delikatne zmiany czyli kierunek Olsztyn (leży na szczęście niedaleko Rzędek, więc gdy tęsknota sięgnie zenitu, wsiądziemy i pognamy do naszych ukochanych miejsc)
Leje przez całą drogę, ale mimo wszystko jesteśmy silni psychicznie i jak mantrę powtarzamy „na pewno za chwilę się wypogodzi, na pewno za chwilę……”. Po przyjeździe na miejsce bez zmian - leje, idziemy więc „na ogląd” skały. Około godziny 14, nie wiadomo skąd wychodzi słońce, ciepły wiaterek osusza skały, wracamy na kemping, zabieramy przygotowany uprzednio sprzęt i ruszamy czym prędzej na wspin. I tak wspinamy się każdego dnia, do późnych godzin, wciąż czując niedosyt i niegasnącą moc naszych mięśni.
Wino jak najbardziej przydało się. Po podgrzaniu i dodaniu odpowiednich przypraw straciło swój tani, hipermarketowy aromat i nabrało mocy i szlachetności starego rocznika. Kart nie wyciągaliśmy, bo spragnieni, jak wspinu, rozmowy z dawno niewidzianymi znajomymi nie czuliśmy potrzeby popadania w karciany nałóg.

Olsztyn pożegnał nas deszczem, ale nam to już w ogóle nie przeszkadzało, tym bardziej, że wyjeżdżaliśmy w pełni usatysfakcjonowani wspinem, zarówno jeśli chodzi o jakość jak i o ilość. Zabrakło nam tylko paru osób do kompletu WKW (wtajemniczeni wiedzą w czym rzecz) i powspinaczkowych pierogów ruskich w naszym „rzędkowskim pubie”. Ale wszystko do nadrobienia w kolejny długi weekend… Ach, bym zapomniała…w drodze powrotnej nadłożyliśmy tych parę kilometrów i przejechaliśmy przez Rzędkowice. Po prostu musieliśmy.

Dodano: 2010-06-10
 

- strona główna -