<< wstecz
 

Grań Morskiego Oka 2-5.08.2018

Góry stanowią wspaniały teren zdobywania tej mocy, która zdobyta w górach potem owocuje w dolinach. Dopiero w życiu na dolinach spełnia się wartość gór i sprawdza się ich wpływ na człowieka.” ks. Roman E. Rogowski

Jeszcze jadąc w Tary nie wiedziałyśmy jaki mamy plan wspinaczkowy. Ja prowadziłam auto, Bożena wyciągnęła plik sfatygowanych wycinków z górskich czasopism, zapisków i rysowanych topo z kursu taternickiego. Po długich dywagacjach na temat co zrobimy w Tatrach, przerywanych moim „czy dobrze jadę” ustaliłyśmy, że może Grań Morskiego Oka. Ja nie byłam tam nigdy, Bożena 12 lat temu na kursie czas odświeżyć, zwłaszcza, że grań jest zaliczana do jednych z najładniejszych.


Kiedy na taborze Julian pokazał nam w necie prognozę pogody stwierdziłyśmy, że może zrobimy sobie lajtowe przejście z biwakiem na grani, żeby było ciekawiej i przygodowo. Pobudka 6.00, byle jakie śniadanie bo o tej porze żołądki jeszcze nie gotowe do pracy i ruszamy. W schronisku wpisujemy się do taternickiej książki wyjść, zaliczamy pachnące wc i już chcemy ruszać dalej, ale jakiś rosły gość wysypuje przed nami zawartość swojego plecaka….czego tam nie ma….


Pyta się dokąd idziemy i że on tam też i czy może z nami. W zamian oferuje wziąć ciężki sprzęt. Perspektywa niesienia liny, szpeju na Rysy nie jest miła zatem szybko się zgadzamy, poza tym gość Michał zna dobrze odcinek, którego my nie znamy. Zostawiamy koledze sprzęt i ruszamy w górę, Michał ma nas dogonić, jak się potem okazało nawet nas przegonił :-). Na szczyt Rysów nie wchodzimy bo czarny tłum, poza tym byliśmy już 1001 razy na tym piku, a teraz mamy inny cel. Tuż pod szczytem zakładamy uprzęże, wyciągamy linę, zakładamy hełmy 🙂 i wrzucamy do kieszeni kilka landrynek.



Pogoda cudna, widoki przepiękne, na Rysach tłum, a na grani tylko my. Idziemy, raz jest łatwo i przyjemnie, można nawet mocno przyśpieszyć i poczuć się jak kozica, raz trudniej, ale cały czas w ekspozycji, w kilku miejscach trzeba zjechać na linie, nie zakładamy zjazdów, asekuruje nas Michał, a my staramy się więcej schodzić, żeby nie obciążać liny, Michał za to ma najtrudniejsze zadanie bo musi zejść bez pomocy. Skała jest mokra i krucha, ogólnie nieciekawie. Kiedy dochodzimy pod Żabiego Konia imponującej grani przypominającej głowę konia (2291) zaczynamy się wspinać. Grań Żabiego Konia pomimo niskiej wyceny (II, z miejscem IV) to jedna z piękniejszych dróg w Tatrach. Wspinanie granią ostrą jak żyleta, ze sporą ekspozycją z dwóch stron, przy fantastycznej pogodzie dostarcza niesamowitych przeżyć.

Na szczycie kilka fotek, wpis do księgi zdobywców i zjazd. Ni z tego ni z owego robi się mgliście, wilgotno i ciemno. Za koniem opuszcza nas Michał, chociaż widać i słychać, że nie ma na to ochoty. Na pożegnanie trochę nas nawet komplementuje:-), jesteśmy podobno fajne dziewczyny. Oddaje nam nasz ciężki złom, od tej pory będziemy musiały uporać się z tym ciężarem same. Rozstajemy się. On schodzi na stronę słowacką, bo jutro ma iść na Gerlach, a my szukamy na grani ŻTM-u (2336) płaskiego terenu na dwa śpiwory. Jeszcze nie jest na tyle ciemno, że trzeba iść spać, ale iść już nam się też nie chce, poza tym miało być lajtowo, tak? Z terenem płaskim są kłopoty, ale w końcu znajdujemy kawałek miejsca do tzw półleżenia niestety z możliwością z nieświadomego zjazdu podczas snu.

Jemy pasztet sojowy z pieczarkami, marzymy o gorącej herbacie, ale mamy tylko zimną wodę, jeszcze siku za kamieniem i wskakujemy do śpiworków. Robi się chłodno, mam tylko cieniutki śpiwór do spania w warunkach schroniskowych, Bożena zabrała ze sobą puchowy, a mnie się dźwigać nie chciało. Przykrywam się dodatkowo płachtą od liny i robi się cieplej. Patrzymy na niebo, na pojawiające się jedna po drugiej gwiazdy, na sznur czołówek wracających lub gdzieś idących turystów. Próbujemy zasnąć i na chwilę nawet się udaje. Budzę się w środku nocy bo poczułam, że zmieniam położenie, księżyc prawie w pełni oświetla szczyty, jest nawet ciepło, na Rysach ludzie świecą czołówkami. Znowu zasypiam i budzę się już nad ranem tzn jakoś po 5.00, patrzę w kierunku najwyższego szczytu Polski…świeci się światło:-)tam chyba życie turystyczne nigdy nie ustaje. Jemy śniadanie, pić się chce ale zimna woda nie wchodzi.

Wstajemy, pakujemy wory i w drogę przed nami Wołowa Turnia – (2373). Mówię do Bożeny, że wygląda pięknie i strasznie, jak tam mamy „wliźć”. Ale w miarę podchodzenia teren robi się przystępniejszy, nie ma sensu się asekurować, poza tym nie lubię lotnej. Przy zejściu ze szczytu za to miałyśmy nie lada przygody, mniej więcej godzinę spędziłyśmy na bezowocnym poszukiwaniu zejścia, bo tam gdzie się wydawało, że to już to, a okazywało się, że za łatwym terenem jest złowroga przepaść, wbity hak w ścianę wskazywał, że pewnie zjazd,a tuż po założeniu zjazdu hak sobie wylazł. Jednak Bożena upierała się przy zjeździe poza tym wydawało nam się, że tędy wiedzie droga do celu. Skończyło się na tym, ze Bożena musiała wdrapywać się z powrotem. Byłyśmy już wyczerpane poszukiwaniem wyjścia z tej pułapki, pomógł telefon do przyjaciela. A zejście wiodło stromymi balkonikami od strony polskiej i kto by pomyślał:-)


Pogoda piękna, wręcz upalna, widoki cudne, jest pięknie i tak jak wczoraj ekspozycyjne raz łatwiej raz trudniej, czasem się asekurujemy, czasem idziemy na żywca, raz się wleczemy, a raz niemal biegniemy. Przed Hińczową turnią robimy krótki odpoczynek, od strony słowackiej idzie zespół dwóch chłopaków, za chwilę mija nas drugi zespół również dwóch chłopaków – Wojtka Czarnego i Arka Ceremugi. Mówimy sobie cześć i za chwilę ruszamy. Zanim nam zniknęli pytam się czy tędy da się przejść. Słyszę, że nie ma problemu. Idą szybko i za chwilę znikają z pola widzenia, a my się gramolimy z wielkimi worami na plecach, które czasem bardzo utrudniają ruchy na wąskich trawersach. Nagle słyszymy huk. Mówię do Bożeny „ale kamol poleciał”, za chwilę widzimy Arka z telefonem, pyta się czy mamy zasięg bo chyba kumpel mu poleciał. Wychodzimy z trudnego terenu i siadamy na trawie na Hińczowej Turni (2377), po 40 minutach przylatuje śmigło. Nikt już nie ma ochoty na dalszą wędrówkę, choć wczesna godzina i pogoda piękna. Schodzimy do zjazdu, ciało Wojtka leży nieruchomo, przy nim ratownik, na jednej z półek leży różowa lina, zastanawiamy czy nie zjechać po nią, ale i tak mamy ciężko, zresztą po co. Wstrząśnięte zaistniałą sytuacją idziemy w milczeniu, już wiemy, że na Przełęczy pod Chłopkiem skończymy naszą grań. Bożenie przypomina się śmiertelny wypadek jej partnerki, którego była świadkiem. W dodatku niedługo będziemy przechodzić obok tego tragicznego miejsca. Panuje grobowy nastrój. Powiadamiamy Michała o wypadku, bo Wojtek to jego kolega.


Droga do Przełęczy zaczyna się dłużyć, jeszcze kilka krótkich zjazdów, poranione ręce na ostrej skale i znowu droga zaczyna nam błądzić. Nie wiadomo skąd spotykamy naszego Anioła Stróża – górska koleżanka Bożeny, robi kurs przewodnicki, topografię ma w jednym paluszku. Towarzyszy nam do samej przełęczy, a potem znika.

Miało być przygodowo i było, było też i pięknie i pogoda dopisała. Było też i tragicznie ale wszyscy mamy swój koniec, a każdy koniec rodzi nowy początek.


Dodano: 2018-09-24
 

- strona główna -