<< wstecz
 

Grecja Olimp 21 - 30.09.2012

Pomysł wyjazdu do Grecji motocyklem padł ot, tak sobie w sierpniu i do końca nie wiedzieliśmy czy dostaniemy urlopy, więc kiedy okazało się, ze możemy jechać, bez wcześniejszych przygotowań, jakie to mamy w zwyczaju robić przed każdą naszą większą podróżą, po prostu zapakowaliśmy kufry i wyjechaliśmy.
Piątek godzina 6.30, zaledwie 5stC. Ruszamy z nadzieją, że będzie cieplej. Zanim jednak nieco się ociepliło porządnie zmarzliśmy. Przed nami 1000 km. Dzisiaj chcemy dotrzeć do Serbii na nasz znajomy kemping w Belgradzie nad brzegiem Dunaju.


Po przekroczeniu węgierskiej granicy poczuliśmy podmuch ciepłego powietrza i można było zdjąć z siebie parę warstw. Tu też przeżyliśmy chwile grozy, kiedy nasz motocykl nie chciał odpalić. Na szczęście okazało się, że to tylko bezpiecznik na dodatek własnoręcznie :-) spalony przy wcześniejszym kasowaniu błędu ABS'u.
Na kemping dotarliśmy przed godziną 21. Nie mieliśmy już siły i ochoty rozkładać namiotu, więc wzięliśmy domek bungalow. Marzyliśmy o rozprostowaniu kości na czymś wygodnym, gdyż nazajutrz czekała nas podobna przejażdżka.

Nastał świt. Za okienkiem naszego domu szumiał w opadających mgłach Dunaj. Trzeba wstawać bo dziś musimy dojechać na kemping Olympos Beach nad Morzem Egejskim w Grecji, a to równa się 730 km na motocyklu. Dzisiaj też jest dzień wyjątkowy, bo nasza jedenasta rocznica ślubu, więc przydałoby się jakoś to uczcić. Po drodze zajeżdżamy do restauracji Tito, w której znajduje się bogata kolekcja zbiorów po zmarłym przywódcy Jugosławii Josipie Broz Tito, zresztą nie tylko bo popiersie Lenina też sobie tam stało. Z wegetariańskim menu jest problem, niestety w restauracji króluje mięcho. Tak więc nasz uroczysty rocznicowy obiad musi być nieco skromniejszy. Omlety nadziewane twarogiem, plus sałatka :-)


O godzinie 13.30 przekraczamy granicę Macedonii. Nasze motocyklowe ciuchy robią się zbyt ciepłe, zdecydowanie czuć południowe klimaty. O 18.30 jesteśmy w Grecji na kempingu. Oprócz nas jest jeszcze szóstka Polaków wracających z wyprawy Złombol (to extremalna wyprawa samochodami komunistycznej produkcji lub konstrukcji). My za to byliśmy ekstremalnie głodni i czym prędzej ruszyliśmy do oddalonego o 5 km miasteczka Litochoro celem zrobienia zakupów. Nie przyszło nam jednak do głowy, że w Grecji obowiązuje czas wschodnioeuropejski i należy przesunąć zegarki o jedną godzinę do przodu w stosunku do naszego czasu. Sklep był właśnie zamykany, jednak nasze głodne spojrzenia i błagalne "please" skruszyło serca liczących utarg kasjerek i dały nam "one minute" na zrobienie szybkich zakupów. A więc udało się, będzie jeszcze dzisiaj kolacja.


Z samego rana czyli około godziny 10 do naszego namiotu wdarł się kot, miał takie wielkie parcie na nasz namiot, że pozwoliliśmy mu w końcu trochę pobuszować. Mały futrzak raczej nie wyglądał na przymierającego głodem, a wręcz przeciwnie na takiego, który nie zaznał nigdy głodu i słowo umiar jest mu zupełnie obce. Wygrzebał rogala z czekoladą i błyskawicznie go pochłonął. Krzyśkowi zrobił masaż pleców futrzanymi łapkami poczym upomniał się o kolejną porcję. Oprócz chleba z masłem i fety nie mieliśmy mu nic więcej, a przede wszystkim nic mięsnego, do zaoferowania. Zeusowi (takie imię dostał od nas kempingowy kotek) jednak smakowało wszystko.


Plaża, słońce, ciepłe błękitne morze, niebo nieskażone nawet jedną malutką chmurką...jak dawno nie zażywaliśmy takich przyjemności. Góry były, są i będą zawsze na pierwszym miejscu, ale nie powiem kąpiel w ciepłym morzu ma swoje uroki zwłaszcza kiedy pływając można patrzeń na szczyty Olimpu. I tak spędziliśmy prawie cały dzień z przerwą na obiad w Litochoro i zwiedzanie miasteczka.
Przed położeniem się spać chcieliśmy jeszcze spotkać się z Polakami Złombolowcami i podpytać o ich wczorajszą trasę na Mitikas. Wejście na szczyt w jeden dzień to spory wyczyn, prawie 2000 metrów podejścia do tego dochodzi upał. Zazwyczaj normalni ludzie dzielą wyprawę na dwa dni. Pierwszego dnia popołudniu dochodzą do schroniska położonego na wysokości 2100 m n.p.m, a następnego dnia rano atakują szczyt, omijając największe upały. My mimo wszystko chcieliśmy wejść i zejść ze szczytu w jeden dzień.

Godzina 5.40 pobudka, godzina 6.00 wyjazd. Jest jeszcze ciemno, ale już ciepło. Jedziemy do Litochoro, a następnie pokonując ostre, niebezpieczne zakręty osiągamy Prioni, która leży na wysokości na 1100m n.p.m.



Na niewielkim parkingu zostawiamy motocykl, bierzemy plecaki i ruszamy na szlak. Oprócz nas nie ma nikogo, powoli zaczyna świtać. Po kilkudziesięciu metrach na szlaku spotykamy się z drzemiącymi osiołkami, cicho omijamy je, niech sobie jeszcze pośpią. Idzie nam się dobrze i dość szybko, w lesie nie odczuwa się jeszcze upału. Po trzech godzinach wędrówki dochodzimy do schroniska Spilios Agapios na wysokości 2100 m n.p.m. Ceny w schronisku są na przyzwoitym poziomie, spodziewaliśmy się znacznie wyższych. Co prawda przed wejściem widnienie napis, również w języku polskim, że za spożywanie nawet własnego posiłku trzeba uiścić opłatę w wysokości 1,6 euro, ale aby być z niej zwolnionym wystarczy zamówić coś do picia.


Kupujemy wodę mineralną i małe piwo, suszymy spocone koszulki, wietrzymy buty i spoglądamy na dobrze widoczny stąd nasz cel – Mitikas i Skalę. Zdaje się być niemal na wyciągnięcie ręki, ale niestety przed nami mozolny kawał, na dodatek w największej spiekocie. O jedenastej z minutami ruszamy. Nadal idziemy zupełnie sami. Słońce niemiłosiernie przygrzewa, a schronienia przed nim już nie ma. Niebo czyste, a drzewa wraz z wysokością stopniowo zanikają. Wody mamy jak na lekarstwo, więc dozujemy sobie małymi łyczkami. Co jakiś czas mijamy się ze schodzącymi ze szczytu ludźmi, którzy wyszli wczesnym rankiem ze schroniska. Spotykamy też dwóch chłopaków z Czelabińska, chwile z nimi rozmawiamy. Ciekawe czy znają naszego znajomego z Lublina Siergieja, który też pochodzi z Czelabińska. Widzimy już szczyt Skala 2866 m n.p.m., ale aby do niego dojść musimy pokonać koszmarny piarżysty odcinek. Upał i brak wody dokucza nam coraz bardziej, ale napieramy dalej. Po wejściu na Skalę, widzimy kolejny i ostatni odcinek dzielący nas od celu. Mocno stromo i przepaściście, ale zdecydowanie lepsze jest to niż te okropnie męczące piargi.

Grupa Serbów z przewodnikiem używa do schodzenia liny, trochę się dziwimy bo według nas teren tego zupełnie nie wymaga gdyż stopnie i chwyty są bardzo dobre i pewne. Jeszcze krótki trawers ubezpieczony stalową linką, raz w dół i raz do góry i równo o godzinie 15 stoimy na Mitikasie. Jesteśmy sami, otoczeni niesamowitą panoramą. Niebo wciąż bezchmurne to i widoczność rewelacyjna. Robimy wpis do pamiątkowego zeszytu na szczycie, zabieramy kilka kamieni do plecaka, a dwa kładziemy na usypany kopczyk, jeszcze kilka zdjęć i o 15.30 schodzimy na dół. Marzymy o łyku choćby ciepłej wody. Gnamy więc do schroniska, aby zaspokoić swoje pragnienia. W schronisku tłoczno, gdyż dotarli właśnie kandydaci na jutrzejszych zdobywców Mitikasa.


Siedzimy, pijemy i pijemy. Krzysiek opatruje palce u nóg obtarte przez buty motocyklowe, w których wszedł na szczyt. Nie było to zbyt mądre, ale motocykl to nie samochód, bagażnika nie ma, wszystkiego zabrać się więc nie dało. Na parkingu jesteśmy po godzinie dziewiętnastej. Nieźle w kość dała nam ta góra. Dosiadamy motocykl i jedziemy na kemping. Po drodze zajeżdżamy do supermarketu w Litochoro z nadzieją, że jest jeszcze otwarty, niestety nie jest... Decydujemy się na restaurację, bo na kempingu nie mamy nawet kromeczki suchego chleba.
Na kemping dojeżdżają kolejni Złombolowcy – Żuk i Fiat 126p. Gadamy więc trochę z przybyszami.


Kolejny dzień i znowu upał, którym jesteśmy już nieco zmęczeni. Idziemy na plażę i moczymy obolałe mięśnie w słonej wodzie. I tak leniwie mija nam dzień :-), ale już jutro z samego rana zamierzamy sprzątnąć swój majdan i ruszyć do Kastraki, miasteczka położonego około 190km dalej z czego około 100 km drogi prowadzi serpentynami.



Kastraki jest piękną malowniczą osadą otoczoną skałami. Nazwa jej pochodzi od słowa bizantyjskiego „kastro” czyli zamek, z którego obecnie pozostała niestety tylko warownia. Tutaj też znajduje się nasz kolejny kemping Vrachos.



Na kempingu, pan właściciel wita nas cukierkami. Decydujemy się na wzięcie domku typu bungalow. Bo po pierwsze nie chce nam się rozbijać namiotu, po drugie cena jest do przyjęcia.
Jeszcze tego samego dnia wyruszamy na pobliskie meteory – masywy skalne zbudowane z piaskowca. Ich wysokość robi na nas wrażenie, niektóre z nich osiągają nawet 540 m n.p.m.. Wędrujemy po szlaku biegnącym lasem usłanym różowymi cyklamenami. Zza krzaków wprost pod nasze nogi wysuwa się żółw grecki. Spojrzał na nasze nogi poczym nie w żółwi sposób czmychnął spowrotem w krzaki. W lesie było przyjemnie rześko, w powietrzu unosił się zapach drzewa bobkowego.
Wieczorem skorzystaliśmy z dobrodziejstw kempingowych jakim był miedzy innymi basen z lodowatą wodą, choć na początku robił wrażenie bardziej przyjaznego. Pomimo, że przez cały dzień marzyliśmy o niczym innym jak tylko o chłodzie, teraz przyzwyczajenie się do lodowatej wody zajęło nam trochę czasu.
I tu także dotarli Polacy - Agnieszka i Dominik, którzy od tygodnia zwiedzają autostopem Grecję. Wymieniliśmy się swoimi przygodami i postanowiliśmy spotkać się już w Polsce, w Krakowie gdzie studiują, a gdzie ma jak co roku odbyć się festiwal podróżniczy Travenalia, na którym my obowiązkowo zawsze jesteśmy.
Czas zobaczyć te słynne monastyry - prawosławne klasztory zbudowane na szczytach skalnych ostańców, które wyrastają u podnóża gór Pindos.



Poranek znowu nas nie zaskoczył, wciąż niezmienny upał. Postanawiamy za przykładem tubylców pojechać motocyklem bez kasków w krótkich spodenkach i sandałach.
Meteory to najważniejsze zaraz po świętej Górze Athos, centrum prawosławnego monastycyzmu w Grecji, a także zabytek wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Pierwszy monastyr zbudowano w XIV wieku. Ich pierwszym budowniczym był św. Anastazy, który według legendy został zaniesiony na szczyt skały przez orła lub znalazł się tam siłą swojej wiary. Na początku wszystkie materiały potrzebne do budowy i wszystkie rzeczy niezbędne do życia mnichów wciągane były na linach. Obecnie część z monastyrów udostępniona jest dla zwiedzających i dla ich wygody zostały wybudowane schody i pomosty, a życie mnichów ułatwiły także windy.



Jak głosi legenda, kiedy Bóg spoglądał na ziemię tesalską uznał, że jest to najlepsze miejsce dla pragnących być bliżej Niego. Dlatego dał możliwość ludziom zbliżenia się do boskości ciskając na ziemię garść kamieni i nakazując im zawisnąć w powietrzu. Meteory nazywane były Skalnym Miastem lub Skalnym Lasem. Zaś naukowe teorie głoszą, że te niezwykłe ostańce skalne powstały na dnie jeziora, które zalewało równinę Tesalii. Skały powstały wskutek naniesienia przez wody rzeki wpływającej do jeziora materiału - piasków, żwirów i kamieni, który to osadzał się w miejscu ujścia rzeki stopniowo nawarstwiając się. Na skutek procesów geologicznych i pęknięcia w masywie Olimpu jezioro odpłynęło do morza pozostawiając olbrzymich rozmiarów materiał osadowy, który w wyniku procesów wietrzenia i działalności erozyjnej formował się w ostańce niesamowitych kształtów.
Odwiedziliśmy między innymi: Great Meteoron Metamorfosis, Varlam, Roussanou Nunnery, Agia Triada Holy Trinity, St. Stephen Nunnery, itd.



Mieliśmy nadzieję, że w ciszy i odosobnieniu będziemy mogli pokontemplować i chłonąć tajemniczą aurę tego niezwykłego miejsca tymczasem przez każdy z tych monastyrów przelewało sie morze turystów, którzy przybyli tu indywidualnie jak i z wycieczkami zorganizowanymi.

Przyszedł czas powrotu. Pakujemy motor i jedziemy. Na przejściu granicznym strajk, wyprzedzamy na ile się da niekończący sie sznur samochodów, ale i tak w pewnym momencie utknęliśmy w martwym punkcie. Upał niemiłosierny, pod goretexowymi ubraniami motocyklowymi pot spływa strumieniami. Zachciało się Grekom akurat teraz strajkować... :-(
Kolejna niespodzianka czeka na nas na granicy Serbskiej, tu też wije się nie mający końca ogonek aut. Nieśmiało balansujemy między samochodami, aby choć trochę znaleźć się bliżej okienka. Serbowie z samochodów dodają nam odwagi, przepuszczając nas i mówiąc, abyśmy śmiało jechali. Kiedy zbliżyliśmy się na kilkadziesiąt metrów od przejścia, celnik każe nam zjechać na bok i pokazać zawartość kufrów. Kolejna noc na znajomym kempingu nad Dunajem, a następnego dnia Polska!
Cała podróż ku naszemu zadowoleniu przejechana suchą oponą - to się rzadko zdarza...

Kliknij na zdjęcie aby zobaczyć galerię:
Grecja - Olimp 09/2012

Przykładowe ceny:
- bungalow kemping nad Dunajem 19 Euro
- kemping w Grecji w namiocie 17,50 Euro/osoba
- obiad w restauracji w Litochoro 20 Euro/2osoby
- bungalow w Kastraki 20 Euro
- bilet do monastyru 2 Euro/osoba


Dodano: 2012-10-21
 

- strona główna -