<< wstecz
 

Francja - Hiszpania – Gibraltar – Portugalia 10.08.2013 – 23.08.2013

"Nie ma drogi do szczęścia - to szczęście jest drogą"

W planach była Gruzja i wejście na jej najwyższy szczyt Kazbek, ale życie jak to życie spłatało nam figla. Krzysiek po szaleństwach na nartach dorobił się śruby w kolanie i tym samym wyprawa do Gruzji legła w gruzach. Jednak co ma wisieć nie utonie, a na pewno nie góry. Tymczasem jedziemy na daleki zachód zdobywać gorące plaże i trochę niższe szczyty.
W wyprawie udział wzięli:
JEEP: Ela, Magda, Krzysiek
TOYOTA: Ania, Bożena, Maciek

10.08.2013 sobota
Lublin – Słowenia (Smlednik)



Godzina 4.40 wyjeżdżamy z Lublina , przed nami 1200 km. O 8.40 przekraczamy granicę w Barwinku, o 10.45 jesteśmy na Węgrzech, a o 17.00 na kempingu w Słowenii. Kemping Smlednik nad rzeka Savą jest położony zaledwie około 20 km od stolicy Słowenii – Lubliany. Myśleliśmy, że uda nam się zwiedzić jeszcze stolicę, ale niestety czas nagli, jutro kolejny tysiąc kilometrów do przejechania.

11.08.2013 niedziela
Słowenia – Włochy – Francja (La Salette)
Rano jedziemy do Kościoła na niedzielna mszę św. Po mszy rozglądamy się trochę po okolicy, nasz podziw budzi cmentarz, który jest czysty, zadbany, wysypany elegancko białym żwirkiem. Przed bramą wejściową wiszą konewki i stoją automaty ze zniczami. W Polsce jeszcze takich cudów nie widzieliśmy,
O godzinie 10.45 ruszamy dalej. Włoską granicę przekraczamy o 12.20, a we Francji jesteśmy o 20, do samego La Salette jednak jeszcze daleko. Cel osiągamy dopiero o 1.30. Na 1800 m wjeżdżamy krętą, przepaścistą, wąską drogą, dookoła grobowa ciemność, w oddali migoczą tylko pojedyncze światła klasztoru. Maciek był tutaj na wolontariacie, zna to miejsce i ludzi więc próbuje dowiedzieć się czy jest szansa abyśmy jeszcze dzisiaj zaznali odpoczynku.
Szczęśliwym trafem złożyło się, że mamy cały pokój dla siebie i to na dwie noce. Bierzemy tylko niezbędne rzeczy z samochodu, robimy kolację i zasypiamy w wygodnych łóżkach.

12.08.2013 poniedziałek

La Salette czyli w Sanktuarium u Pani Smutnej i Pięknej
Budzi nas piękny, słoneczny poranek, za oknem niesamowity widok jesteśmy w środku Alp Francuskich. Piękny dzień, a my nie wiemy co mamy robić. W planach był szczyt L’Obiu, wyniosły, majestatyczny i trochę podobny do Matternhornu, niespełnione marzenie Maćka z ubiegłego roku. Miał być, ale jest już za późno by na niego startować.


Wszyscy zgodnie nam to odradzają, w końcu poddajemy się. Na pocieszenie wybieramy się na pięciogodzinną wycieczką w góry nieopodal naszego sanktuarium i zdobywamy szczyt Chamoux mierzący prawie tyle samo co nasza Świnica – 2300. Po obiedzie zrobionym własnoręcznie w klasztornej kuchni, jedziemy do Corps. Spacerujemy wąskimi uliczkami, zaglądając niemal w każdy ich zakamarek. Odwiedzamy też dom Maksimina Giraud, któremu to właśnie osobiście objawiła się Piękna Pani z La Salette - jak sam ją potem nazwał. Obecnie sprzedaje się tam wyroby regionalne głównie wina i likiery. Ale pomimo tego da się jeszcze odczuć klimat sprzed ponad 150 lat, kiedy to miały miejsce objawienia. Zawitaliśmy również do domu Melanii Calvat, która tak jak Maksimin była świadkiem objawień.

Zajeżdżamy również do wiejskiej kapliczki św. Rocha, która znajduje się w niedalekiej odległości od Corps. Mała rotunda o dwu wąskich oknach, zwieńczona niewysoką wieżyczką, z wierzchołka zielonego pagórka dominuje nad głębokim jeziorem o szafirowej czystej wodzie. Widać stamtąd Corps, położone na skraju płaskowyżu u stóp wysokich gór, których falisty łańcuch wznosi się aż do ośnieżonych szczytów.

13.08.2013 wtorek
Francja – Hiszpania (Montserrat)
O godzinie 6.30 idziemy na mszę św. w języku polskim, pakujemy się i o 8.30 opuszczamy La Salette. Myślimy aby jeszcze tu wrócić – baza noclegowa bardzo dobra, dookoła góry, no i L’Obiu czeka. O godzinie 16 wjeżdżamy do Hiszpanii, która jak na Hiszpanię nie przystało, wita nas deszczem. Na nieszczęście naszych portfeli zauważamy, że gazu na stacjach przy autostradzie nie ma co szukać. Tankujemy więc do naszego jeepa benzynę, starając się nie przeliczać ile kosztują nas przejechane kilometry, chociaż drożej niż w Turcji jeszcze nie było.


Dojeżdżamy do Montserrat i znowu lądujemy w klasztorze, w którym królują Benedyktyni i benedyktyńskie likiery. Chcieliśmy znaleźć jakiś kemping, ale nikt nie słyszał o kempingu w tym miejscu, nawet pan strażnik przy parkingu, ani żaden przewodnik, ani żadna strona internetowa. Toteż obalamy to kłamstwo i piszemy, ze kemping jest w Montserrat i na dodatek bardzo tani 3-4 Euro, a odkryliśmy go przypadkiem podczas spacerku po okolicy.
Montserrat to specyficzny masyw górski, położony 40 km na północny zachód od Barcelony. Od nazwy masywu wywodzi się nazwa klasztoru benedyktynów, który leży na wysokości 1000 m n.p.m., czyli mniej więcej 2/3 wysokości góry (1236 m n.p.m.). Klasztor wybudowano po tym jak w cudownych okolicznościach znaleziono figurkę Matki Bożej z Dzieciątkiem tzw. „Czarnulki” (La Moreneta). Legenda głosi że do Hiszpanii przywiózł ją św. Piotr. Obecnie jest to najświętsze miejsce Katalonii zaraz po Santiago de Compostela, a największe pielgrzymki mają miejsce 27 kwietnia i 8 września.

14.08.2013
Barcelona
Budzi nas niesamowity widok - morze gęstych chmur szczelnie przesłaniające widok na miasto, a ponad chmurami budzące się słońce. Poeci mogliby pisać wiersze, a meteorolodzy sucho nazwać to zjawisko inwersją, my natomiast zachwycaliśmy się w milczeniu, wciąż nie mogąc się napatrzeć na to dzieło przyrody.

Jedziemy zwiedzać Barcelonę, ale po drodze zahaczamy o stoiska jarmarczne, na których królują sery wszelkiego rodzaju i inne smakołyki, miody, likiery, nugaty i cudeńka z fig. Każdy sprzedawca zachwala, a na zachętę daje do spróbowania swoich wyrobów. Poczęstunkiem nie gardzimy, bo to nie w naszym stylu, i tak od plasterka do plasterka od straganu do straganu i żołądek pełen.
Docieramy w końcu do Barcelony. Samochody zostawiamy na parkingu podziemnym, wbrew obawom nie mieliśmy problemów z zaparkowaniem. Czasu jak zwykle jak na lekarstwo, więc szybko udajemy się do miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć. Do takich na pewno należy słynne na cały świat niedokończone dzieło Gaudiego, symbol Barcelony i obowiązkowy punkt każdej wycieczki, czyli mowa o Sagrada Familia. Jej budowa trwa już ponad 100 lat, a jej zakończenie jest planowane na rok 2026, dokładnie 100 lat po śmierci Antoniego Gaudiego, który zwykł mawiać: „mojemu klientowi się nie spieszy”. W chwili śmierci architekta budowla była ukończona w zaledwie 25%. Do czasów współczesnych wzniesiono 8 z zaplanowanych 18 strzelistych wież, mierzących do 170 metrów wysokości. Wieże symbolizują 12 apostołów, 4 ewangelistów, Maryję oraz Jezusa (centralna i najwyższa wieża). Po ukończeniu wieży poświęconej Jezusowi Sagrada Familia stanie się najwyższym kościołem na świecie. Wola samego mistrza było ukończenie świątyni jedynie z prywatnych datków sponsorów. Budowa nie jest zatem finansowana przez rząd.

Po obejrzeniu budowli z zewnątrz (o zwiedzeniu wnętrza nie było nawet co marzyć, gdyż kilkukilometrowa kolejka w takim upale nie wchodziła nawet w grę) wsiadamy do metra i jedziemy na południe Barcelony w celu dalszego zwiedzania, ale plaża, ciepła woda i podmuch świeżego powietrza mają większą siłę przyciągania niż duszne, zatłoczone miasto. Pomimo braku strojów kąpielowych, rozpływamy się z rozkoszą w ciepłym błękicie Morza Śródziemnego. W Barcelonie na dziwolągów nikt nie zwraca szczególnej uwagi, tak więc i nas kąpiących się w samej bieliźnie pewnie nikt nie zauważył.


Krzysiek w tym czasie urządził małą rozróbę w plażowej restauracji, gdzie chcieli go naciągnąć na 10 euro. Wszystko na szczęście zakończyło się dobrze, mój bojowy mąż okraść się nie dał.
Po dniu pełnym wrażeń, w jeszcze mokrych ubraniach wracamy do Montserrat. Przed snem robimy długi spacer, podczas którego ku naszemu zdziwieniu odkrywamy kemping, po czym zasypiamy snem strudzonego wędrowca.

15.08.2013 czwartek
Montserrat - Trevelez (Hiszpania)
Dziś święto, a że kościół mamy na wyciągnięcie ręki, idziemy na msze św. A o godzinie 11 jesteśmy już w samochodzie gotowi i zwarci do pokonywania kolejnych kilometrów. Dziś chcemy dotrzeć do Trevelez, niewielkiej miejscowości w gminie Grenada w Andaluzji, znanej przede wszystkim z szynki górskiej Jamón serrano, surowej, podsuszanej, długo dojrzewającej, wytwarzanej z całych udźców wieprzowych lub łopatki.
O godzinie 23 jesteśmy na miejscu. Recepcja kempingowa jest już zamknięta, ale w barze obok wciąż tętni życie. Idziemy zatem zasięgnąć informacji. Wszystko spoko, miejsce jest, cena znośna. Wsiadamy do samochodów i wykonując skomplikowane manewry pokonujemy ostre, wąskie zakręty ostro pod górę. Samo miejsce gdzie mamy rozbić namioty też jest dziwnie wąskie i w ciemnościach nie do końca jesteśmy pewni czy przypadkiem nie rozkładamy namiotów na jakiejś ścieżce. Jest już bardzo późno, pole namiotowe śpi, więc po cichu zabieramy się za gotowanie spóźnionego obiadu. Dziś włoskie gnocchi z sosem pomidorowym z Polski.

16.08.2013 piątek
Trevelez - Paniaban
Kiedy się budzimy wita nas jak zwykle piękny słoneczny dzień, nad szczytami gór również ani grama chmurki. Noc także była upalna pomimo, że kemping leży na wysokości 1550 m i byliśmy przekonani, że chociaż nocą trochę odetchniemy rześkim powietrzem.
Dziś mamy w planach zwiedzenie Travelez oraz zrobienie wycieczki w góry w celu rozruszania mięśni przez jutrzejszym zdobywaniem najwyższego szczytu Hiszpanii. Na szlak wychodzimy z centrum Travelez. Z jednego z mijanych gospodarstw wybiega do nas długonogi kundelek i najwyraźniej ma ochotę iść z nami. Początkowo odganiamy go, ale jest nieugięty i w końcu dajemy za wygraną. Psiak towarzyszy nam podczas niemal całodziennej wycieczki idąc niczym nasz przewodnik. Nie mamy niestety nic do jedzenia co nadawało by się dla psa, ale co jakiś czas poimy go i polewamy wodą, bo upał nie zna zmiłowania. Po kilku godzinach wędrówki szlakiem pachnącym macierzanką osiągamy szczyt Paniaban 2113 m. Ze szczytu rozciąga się pasmo Gór Betyckich, a w dole wśród wysuszonej roślinności majaczy biała plamka miasteczka Travelez. Wypatrujemy wśród ośnieżonych szczytów Mulhacena – naszego jutrzejszego celu.


Mamy trochę kłopotów z odnalezieniem drogi zejściowej. Dość wyraźna ścieżka prowadzi nas nad urwisko i raczej nie tędy droga. Patrzymy na psa, a on patrzy na nas. Myślę, że był tu nie raz i zna te tereny jak kąty we własnej budzie, ale jakoś nie kwapi się z pomocą. W końcu znajdujemy kolejna ścieżkę, początek wydaje się niepewny, bo słabo jest wydeptana, jednak z kolejnym metrem robi się coraz bardziej wyraźna, aż w końcu przechodzi w konkretny trakt. Jednak po godzinie dreptania zaczynami wątpić, czy oby doprowadzi nas do celu gdyż coraz bardzie oddalamy się od miasteczka. Jesteśmy już mocno zmęczeni może nie samą wędrówka, jak tym nieustającym upałem. Pies beztrosko podskakuje, macha ogonem na lewo i prawo i wydawać by się mogło , że czuje już swoje gospodarstwo. Po jakimś czasie spotykamy grupę Hiszpanów, zaczepiają nas i pytają się jak stąd jeszcze daleko jest na szczyt. Idą z Trevelez, a to znaczy, że my idziemy jednak w dobrym kierunku.
Hiszpanie po krótkiej naradzie rezygnują z dotarcia na szczyt i schodzą za nami. Docieramy do rzeczki, ściągamy buty i skarpety i moczymy w zimnej wodzie, co za ulga, rozgrzane nogi aż syczą. Pies co chwilę wskakuje i wyskakuje z wody za każdym razem otrzepując się z radością na nas.
Po drodze zaliczamy jeszcze jeden przystanek na morwę, którą ogołacamy z owoców niemal do zera, oczywiście w zasięgu naszych rąk.
Umorusani na czerwono docieramy do miasteczka i idziemy do tawerny na gaspacho.

17.08.2013 sobota
Trevelez – Mulhacen - Grenada
Dzisiaj mamy w planach stanąć na najwyższym szczycie kontynentalnej Hiszpanii i Półwyspu Iberyjskiego, który znajduje się w pasmie Sierra Nevada w Górach Betyckich, na Mulhacenie – 3478,6 m n.p.m.
Wychodzimy o 7.30 (Ela, Magda, Ania i Maciek). Krzysiek z Bożeną jadą natomiast do Grenady, która jest jedną z najważniejszych miejscowości turystycznych w Hiszpanii. Słynie z pięknego położenia, licznych zabytków przede wszystkim z Alhambry - XIII wiecznego zespołu pałacowego arcydzieła architektury arabskiej.

Pogoda bez zmian czyli bezchmurnie i słonecznie, póki co jeszcze rześko i przyjemnie, ale za kilka godzin żar z nieba się rozleje.
Naszym punktem wyjścia jest Travelez – Ruta de Las Siete Lagunas wzdłuż rzeki Rio Culo de Perro do Laguna Holenera. Przed nami 2000 metrów przewyższenia, na które musimy się wspiąć, aby zdobyć szczyt. Jest jeszcze kilka innych, szybszych i łatwiejszych możliwości osiągnięcia szczytu, z możliwością wjazdu samochodem na wysokość aż 2700 m. Nam jednak chodzi o to, żeby nie tylko zaliczyć górę, ale także przyjemność jej zdobywania. Szlak jest kiepsko oznakowany i można trochę pobłądzić, gdyż jest wiele ścieżek wydeptanych przez pasące się bydło i pasterzy. Co jakiś czas mijamy słupy z tablicami informującymi o ilości kilometrów pozostałych do szczytu i to one upewniają nas, że wybraliśmy dobra ścieżkę. Przez długa część trasy idziemy zupełnie sami, wyprzedza nas tylko strażnik parku na koniu.


Starszy pan w kowbojskim kapeluszu, co chwilę przystawia lornetkę do oczu wyszukując (prawdopodobnie) nielegalnych namiotów. Większy ruch zaczyna się przy podejściu przy wodospadzie, który wypływa z Laguna Hondera. Podejście jest dość ostre i na dodatek zaczyna padać, więc robi się dość ślisko. Po pokonaniu stromego odcinka dochodzimy do Siete Lagunas, skąd widać już Mulhacen. Siete Lagunas nie ujmuje urodą, nawet nie ma co porównywać tych siedmiu jezior (naliczyliśmy mniej, może wyschły) z naszą piękną Dolina Pięciu Stawów. Pogoda drastycznie się pogarsza. Pada i końca deszczu nie widać, bo od strony Mulhacena nadciągają bez przerwy czarne chmury. W końcu zaczyna grzmieć i błyskać. Jednak nie dopuszczamy do siebie nawet myśli, że w tym momencie moglibyśmy odpuścić. Niektórzy jednak decydują się schodzić. Idziemy dalej we trzy, Maciek postanawia dłużej zatrzymać się przy jeziorkach i przeczekać burzę.
Najważniejsze , że cel jest już widoczny, a każdy krok zbliża nas ku niemu. Przejście odcinka od jezior do szczytu zajęło nam 1,5 godziny, szłyśmy w towarzystwie błyskawic, w deszczu , a nawet w śniegu. Szczyt zdobyłyśmy o godzinie 13.30. Ostatni około 50 m odcinek tuż przed szczytem, mocno nas zaskoczył bo był zupełnie płaski tak jakby nie prowadził na wierzchołek. Robimy zdjęcia, rozglądamy się dookoła i cieszymy się, że pomimo tylu przeciwności udało się. Wracając, wypatrujemy Macka i przy okazji mylimy drogi. W porę się jednak orientujemy i na przełaj dochodzimy do właściwego szlaku. Znowu prószy drobniutki śnieg. W oddali zauważamy idącego na szczyt Maćka. Krzyczymy do niego, ale nasze glosy giną gdzieś pomiędzy skałami, dopiero zebrane do kupy mają siłę przebicia i Maciek macha w naszym kierunku. Umawiamy się, że poczekamy na niego przy jeziorach, jednak po osiągnięciu szczytu Maciek zawiadamia nas, że trochę sobie pokonwersuje ze spotkanymi na szczycie Portugalczykami i spotkamy się już na dole w miasteczku. Zejście ze szczytu zajmuje nam około 4 godzin.

18.08.2013 niedziela
Trevelez (Hiszpania) - Gibraltar – Albufeira (Portugalia)
O 9.45 wyjeżdżamy z kempingu i kierujemy się na Gibraltar. Zaraz po Mulhacenie, jest to drugi cel naszej podróży. Odkąd pamiętam Gibraltar stanowił zawsze dla mnie pewną zagadkę, takie magiczne miejsce, które dzisiaj zobaczę. Mam nadzieję, że zobaczę, bo obecna sytuacja polityczna na Gibraltarze nie jest zbyt ciekawa i zewsząd dochodzą plotki, że jest zakaz wjazdu, albo jest duża opłata za wjazd itd.

No i stoimy w krótkiej kolejce przygranicznej. Chwile później jesteśmy już na Gibraltarze. Wjazd bezproblemowy, pan celnik Hiszpan, machnął tylko ręką, a pani celniczka po stronie gibraltarskiej przejrzała paszporty i pożyczyła nam miłego pobytu. Czujemy się jak na Wyspach Brytyjskich – charakterystyczne czerwone budki i skrzynki pocztowe, nazwy ulic, tylko te palmy trochę nie pasują. Jedziemy ulica, która przebiega w poprzek pasa startowego lotniska na Gibraltarze. Dziwne uczucie…
Kręcimy się trochę po mieście w poszukiwaniu miejsca parkingowego i decyzji co dalej. W końcu postanawiamy jechać na górę samochodem, tak będzie sprawniej. Jak zwykle nie mamy dostatecznej ilości czasu by pochodzić sobie spacerkiem. Wjeżdżamy na górę, uiszczamy opłatę za samochód i bilety, dostajemy plan zwiedzania i już jesteśmy za bramką. Punkt pierwszy – małpki Magoty, od których wzroku nie można oderwać, a chęć ich pogłaskania jest większa od zakazów. Jednak strażnicy czuwają i od razu interweniują. Na szczęście małpki same szukają z nami kontaktu, wskakują na kolana, albo na plecy i prawie niezauważalnie próbują swoich złodziejskich sztuczek wpychając swe łapki do torebki.

Z Gibraltaru rozciąga się niesamowity widok na port w Algeciras i zacumowane w zatoce statki, którymi można popłynąć wprost do Afryki. Punkt drugi – jaskinia św. Michała. Jaskinia jest uważana za jedną z piękniejszych w Europie. I rzeczywiście jest niesamowita. Znajduje się na wysokości 300 m n.p.m., wewnątrz można podziwiać spektakularne formy nacieków jaskiniowych, odpowiednio podświetlone różnymi barwami światła w połączeniu z nastrojowa muzyka tworzą niezapomniane widowisko. W największej Sali mieścił się kiedyś szpital, obecnie jest ona wykorzystywana jako sala koncertowa. Tylko pozazdrościć tym, którzy mieli okazję brać udział w takim koncercie. Po wyjściu z jaskini jeszcze raz docieramy do miejsca, gdzie bywają Magoty. Starsze osobniki leniwie przeciągają się na murku, młodzież i „szczyle” kombinują jakby tu na przykład dostać się do środka samochodu. Na moment zostawione otwarte drzwi do naszego jeepa, natychmiast zostały zauważone przez jednego z magotów, który szybko ruszył w kierunku samochodu, na szczęście Krzysiek był sprytniejszy od małpy i zamknął je tuż przed jej nosem.


Zwiedzamy jeszcze tunele z czasów II wojny światowej i ekspozycje z oblężenia Gibraltaru. Ostatnim punktem jest zamek mauretański, którego cześć pochodzi jeszcze z czasów kiedy rządzili tu Arabowie. Z zamku rozciąga się widok na lotnisko, przez które przejeżdżaliśmy samochodem. Lotnisko jest samo w sobie ciekawe i zaliczane jest do jednych z najbardziej niebezpiecznych lotnisk na świecie. Przyczyną tego jest to, że port lotniczy położony jest zaledwie około 500m od centrum miasta, a pas startowy przecina jedna z najbardziej ruchliwych ulic – Winston Churchill Avenue (Jest to główna droga biegnąca w kierunku granicy z Hiszpanią), a krótki pas startowy – 1800m sprawia, że starty i lądowania dostarczają pasażerom i kapitanowi dodatkowych skoków adrenaliny.
Pora pożegnać Gibraltar i ruszyć dalej w kierunku Portugalii, a dokładnie do Albufeiry gdzie jest nasz kolejny kemping.
Albufeira położona nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego jest jednym z trzech głównych ośrodków turystycznych Algarve. Z niewielkiego miasteczka w okresie wakacyjnym przeradza się w przeludniony ośrodek z tysiącami przyjezdnych, masa hoteli i restauracji i wszelkich innych atrakcji turystycznych.
Na kemping dojeżdżamy około godziny 23, namioty rozbijamy w okolicy okazałych palm i drzew figowych. Pomimo późnej pory wciąż czuć żar dnia. Jemy kolację, a na deser mamy figi prosto z drzewa. Jutro czeka nas leniwy dzień, zabawimy się we wczasowiczów. Będziemy smażyć się na plaży, leżeć pod trzcinowymi parasolami, kąpać w oceanie i przechadzać po gorącym piasku ;-)

19.08.2013 poniedziałek
Albufeira
Piasek rozgrzany jak fajerki na kuchni. Nie można nawet pogrzebać stopą w piasku, ani chodzić boso, bo po prostu parzy. Do wody dobiegamy w klapkach, albo w podskokach robiąc w powietrzu metrowe skoki i odbijając się od ziemi koniuszkiem palców. Woda chłodna, a może to tylko złudzenie, bo temperatura powietrza grubo powyżej 40 kresek, no ale w sumie to ocean.

Krzysiek z Bożeną wybierają parasolki i leżaki za 15 Euro, a my rozkładamy się bezpośrednio na ruszcie, narażając swoje zdrowie na niebezpieczne promieniowanie UV, ale za to za darmo :-). Na przemian smażymy się i chłodzimy, przemierzamy skaliste wybrzeże wzdłuż, zbieramy muszelki i powoli zaczynamy się nudzić, bo ileż można na tej plaży leżeć. Jeszcze obiad w nadmorskiej knajpce – dziś owoce morza i kolejny dzień wakacji za nami.

20.08.2013 wtorek
Albufeira – Ponta de Sagres – Cabo de Sao Vincente – Costa de Caparica – Lizbona
Z Albufeiry jedziemy do Costa de Caparica gdzie mamy mieć kolejny nocleg. Jadąc wzdłuż wybrzeża zatrzymujemy się w kilku ciekawych miejscach. Pierwszy przystanek to Ponta Sagres – przylądek wcinający się w wody oceanu i opadający do niego ponad 50 metrowymi urwistymi brzegami. Na cyplu zbudowano mury forteczne w miejscu jego przewężenia i to wystarczyło aby to miejsce było zupełnie niedostępne dla intruzów.

W 1459 roku książę Henryk zbudował w tym miejscu kościół pw. Św. Marii, który po utworzeniu nowej parafii w Sagres w roku 1519 został przemianowany na kościół pw. Matki Bożej Łaskawej. Przebudowywany był jeszcze kilkakrotnie w latach 1570 oraz po trzęsieniu ziemi w 1575. Jest to jedyny obiekt, który przetrwał od XV wieku mniej więcej w pierwotnym kształcie. Dwie figury świętych wewnątrz kościoła pochodzą z klasztoru z Przylądka św. Wincenta, na którego ruinach zbudowano latarnię morską. Znajdujący się wewnątrz kościoła barokowy ołtarz pochodzi z Kaplicy Santa Catarina Fortaleza Belixe z niedalekiej zrujnowanej Fortalezy de Belixe. Zobaczyć tez można replikę kamiennego krzyża z herbem Portugalii, w formie słupa, ustawianego w piętnastym wieku przez portugalskich odkrywców na nowo odkrytej ziemi.
Po zwiedzeniu kościoła idziemy na ścieżkę przyrodniczo – historyczną, która wiedzie wzdłuż krawędzi klifu. Od razu rzuca się w oczy charakterystyczna roślinność, a zwłaszcza ekspansywny Karpobrot jadalny gęsto porastający brzegi.


Następnym punktem podróży jest Przylądek św. Wincentego (Cabo de Sao Vincente). Jest to najdalej wysunięty na południowy – zachód fragment Europy. W średniowieczu miejsce to uznawano za koniec znanego Europejczykom świata. Nazwa przylądka związana jest z historią św. Wincentego z Saragossy, którego ciało pogrzebano właśnie w tym miejscu. Wzniesiona nad grobem świątynia według podań była chroniona przez kruki, stąd swego czasu funkcjonowała nazwa Kościół Kruka. Król Alfons ekshumował szczątki świętego w 1173r. i przewiózł do Lizbony. W czasach przedchrześcijańskich gdy tereny te obejmowało Imperium Rzymskie półwysep był nazwany Świętym Przylądkiem dla uczczenia ostatniego miejsca, skąd było widać zachodzące słońce. Natomiast w marynarskim i żeglarskim żargonie zyskał on sobie przydomek „Przylądka ciepłych gaci” jako miejsce, w którym płynąc z Europy przechodziło się ze strefy chłodniejszej do cieplejszej. Obecnie niewiele zostało śladów po klasztorze czy fortecy. Można za to podziwiać niesamowite urwiska, które wznoszą się około 60 m ponad wodami Atlantyku.
Na kemping Orbitur w Costa de Caparica dojeżdżamy popołudniu. Wieczorem natomiast jedziemy do Lizbony na nocne zwiedzanie starego miasta. Z centrum Costa de Caparica łapiemy autobus, którym jedziemy około 40 minut, następnie już w Lizbonie przesiadamy się w metro aby dojechać do centrum stolicy. Pomimo późnej pory miasto tętni życiem, małe knajpki i wielkie restauracje przeżywają prawdziwe oblężenie, a na głównych ulicach trudno się przecisnąć.

Wypatrujemy słynnego żółtego tramwaju, a potem czym prędzej czmychamy w boczne, rzadko uczęszczane uliczki starego miasta. Wielki napis „Legia Warszawa” na jednej z kamienic, sprawia, że czujemy się jak u siebie. Polacy kochają podróże co widać na każdym kroku, szkoda, że muszą znaczyć teren jak zwierzaki, co akurat w ich przypadku jest to uzasadnione. Włóczymy się po starówce, aż do ostatniego autobusu, którym możemy wrócić do „domu”. Zaglądamy do jednej z wielu otwartych knajpek. W tej akurat nie ma turystów za to są mieszkańcy okolicznych kamienic, którzy późna porą spotykają się na nocne pogawędki, niekoniecznie przy winie czy piwie.

21.08.2013 środa
Costa de Caparica – Lizbona – Cabo da Roca – Alcobaca - Fatima
Rano tuż o świcie biegniemy powitać wschód słońca nad oceanem i jednocześnie pożegnać się z wielką wodą. Oprócz kilku biegaczy, na plaży pusto. Ocean leniwie szumi, a my brodzimy w słonej wodzie …
O godzinie 10.15 wyjeżdżamy z Costa de Caparica i jedziemy zobaczyć Lizbonę w dziennym świetle, a następnie kierujemy się na Cabo da Roca, który uważany jest za najdalej wysunięty na zachód punkt lądu stałego Europy.


Brzeg na przylądku wznosi się 144m ponad poziom Oceanu Atlantyckiego urwistymi klifami. Na przylądku znajduje się latarnia morska z XIX wieku, a na obelisku stojącym na szczycie urwiska umieszczona jest tablica zawierającą aluzyjny cytat z 3 pieśni eposu OS Lusiadas portugalskiego poety Luisa de Camoes „Agui, onde a terra se acaba e o mar comeca” („Gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”). Stoimy i wpatrujemy się w miejsce gdzie woda dotyka nieba, a gdyby tak zrobić szparkę, czy można by ujrzeć Amerykę? To tylko 5593 km :-)
Następny przystanek mamy w Alcobaca. Miasto jak każde inne w Portugalii, ale jest co warto zobaczyć, co zapiera dech w piersiach. To coś to opactwo Santa Maria de Alcobaca zbudowane przez zakon Cystersów.
Klasztor jest jednym z najstarszych zabytków gotyckich w Portugalii i szczyci się największym gotyckim kościołem w kraju. Jest on także dziękczynieniem za zwycięska bitwę i zdobycie mauretańskiej twierdzy Santarem. Kościół wzorowany był na świątyni we francuskim Clairvaux. Budowla wpisana jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Poczynając od końca XVI wieku Cystersi zaczęli gromadzić dzieła sztuki i literatury dzięki czemu zostało zgromadzone w kompleksie klasztornym wiele wspaniałych rzeźb i jednego z najwspanialszych księgozbiorów w całej Portugalii. Zwiedzając ogarnia nas wrażenie jakbyśmy faktycznie przenieśli się do czasów średniowiecza.


A największą atrakcja są grobowce króla Pedro I i Ines de Castro z XIV wieku tragicznej pary kochanków sprzed wieków. Pedro był synem króla Alfonsa IV. Zakochał się w dwórce – córce prostego galicyjskiego szlachcica pięknej Ines de Castro. Ojcu nie odpowiadało ani pochodzenie, ani narodowość hiszpańskiej wybranki syna. On jednak postawił na swoim, odbył się potajemny ślub, a na świat przyszły dzieci. Pomimo tego król postanowił zniszczyć ten związek i polecił zamordować Ines. Gdy dwa lata później Pedro objął tron nadszedł czas zemsty. Kazał ekshumować ciało ukochanej, ubrał ja w purpurowy , królewski płaszcz, włożył jej koronę i zmusił winnych zbrodni szlachciców do całowania rozkładającej się już dłoni królowej. W nocnym kondukcie odprowadzono jej zwłoki do kościoła, gdzie pochowano ja uroczyście we wspaniałym, białym grobowcu. Po drugiej stronie król kazał po śmierci złożyć swoje ciało w taki sposób aby w dzień zmartwychwstania kochankowie mogli natychmiast spojrzeć sobie prosto w oczy…
Po zwiedzaniu oglądamy jeszcze słynną portugalską porcelaną, a przed dalszą drogą zachodzimy na ciastka do kawiarni. Przed nami Fatima ostatni punkt dzisiejszej podróży.
Na miejscu jesteśmy przed godziną 17. Tłumów jakich spodziewaliśmy już nie ma. Wita nas za to wielka przestrzeń w postaci betonowego placu. Może nie jest to piękne, ale na pewno praktyczne ze względu na przyjeżdżające licznie pielgrzymki. O 18.30 bierzemy udział we mszy św. w Kaplicy Objawień. Maciek w tym czasie biega tam i z powrotem, dwoi się i troi aby „dorwać” kogoś i zapytać o możliwości przenocowania. Okazuje się, że możemy legalnie i za darmo rozbić namioty z tyłu kościoła na asfalcie. Szybko się przekonujemy, że nie jesteśmy sami. Wieczorem udajemy się do Bazyliki Matki Boskiej Różańcowej i uczestniczymy w wieczornym różańcu i procesji.

Bazylika została wybudowana w miejscu gdzie dnia 13 maja 1917 roku trójka pastuszków –Łucja, Hiacynta i Franciszek nagle zobaczyła błyskawicę, która oznajmiła przybycie Matki Boskiej. Budowę rozpoczęto 13 maja 1928 roku, a kościół konsekrowano 7 października 1953 roku. W listopadzie 1954 roku papież Pius XII dekretem „Luce suprema” nadał kościołowi tytuł bazyliki mniejszej. W bazylice znajdują się grobowce Franciszka i Hiacynty Marto oraz Łucji Santos. Hiacynta i Franciszek wkrótce po objawieniach ciężko zachorowali i zmarli. Przyczyną śmierci była rozprzestrzeniająca się wówczas pandemia grypy hiszpańskiej. U Franciszka wywiązało się zapalenie płuc. Zmarł w rodzinnym domu 4 kwietnia 1919.
U Hiacynty rozwinęło się ropne zapalenie opłucnej. Przeszła operację, podczas której usunięto jej dwa żebra. Ze względu na stan jej serca, nie mogła być znieczulona. Swoje cierpienia ofiarowała za nawrócenie grzeszników. Zmarła 20 lutego 1920 w szpitalu w Lizbonie.
W roku 2006 obok doczesnych szczątek dzieci spoczęło ciało trzeciej wizjonerki, karmelitanki bosej - Łucji.
I wszystko byłoby pięknie gdyby nie fakt, że po przyjściu z nabożeństwa zastaliśmy zamknięta toaletę, a potrzeby były i czekały niecierpliwie na zaspokojenie. Z jednej strony bazylika, z drugiej parking i mnóstwo namiotów, no cóż trzeba było sobie radzić…

22.08.2013 czwartek/23.8.2013 piątek
Fatima(Portugalia) – Lourdes (Francja) – Zgorzelec – Kraków - Lublin
Po raz pierwszy wita nas chłodny, pochmurny dzień. Przed nami ponad 1000 km w samochodzie, mamy ambitny plan dojechać do Lourdes, a jeszcze chcielibyśmy połazić po Fatimie, zatem szybkie śniadanie, pakowanie i idziemy na zwiedzanie.
W Lourdes jesteśmy o godzinie pierwszej w nocy. Wjeżdżamy na kemping „Indigo”. Pani recepcjonistka patrzy na nas nieufnie, ale nam to rybka, jesteśmy zmęczeni i chcemy jak najszybciej zalec w śpiworach. Rano dowiadujemy skąd wzięła się jej podejrzliwość wobec nas, otóż po Lourdes „grasuje” wielu cyganów, którzy kradną na kempingach, a że w nocy nie mogła nam się dokładniej przyjrzeć, poza tym była sama na recepcji stąd wolała trzymać nas na dystans :-)


Kemping opuszczamy zaraz po śniadaniu. Kropi drobny deszcz, ale nadal jest ciepło. Jedziemy na zwiedzanie. Jest to kolejne sanktuarium i jeden z największych na świecie ośrodków kultu maryjnego gdzie miały miejsce objawienia Matki Bożej. Do objawień doszło 11 lutego 1858 roku przy jaskini Massabielle gdzie 14- letniej dziewczynce Bernadecie Soubirous objawiła się Maryja. Uczestniczymy w nabożeństwach i ruszamy dalej.
Na kemping w Zgorzelcu dojeżdżamy późno w nocy. Wita nas lekko pijany właściciel :-) Hello witamy w Polsce. Ogólnie towarzystwo na kempingu mocno rozhulane i zawiane, bo cały Zgorzelec świętuje. Na kempingu przewaga Romów jak później się dowiedzieliśmy ze względu na to „nasz” kemping potocznie nazywany jest Bukaresztem :-) No to lepiej trafić nie mogliśmy.
W sumie tragedii nie było, obudziliśmy się cali i nic nam nie zginęło, ale marzyliśmy o tym aby znaleźć się już w domu…

Kliknij na zdjęcie aby zobaczyć galerię:

Francja:
Francja


Gibraltar:
Gibraltar


Hiszpania:
Hiszpania


Portugalia:
Portugalia


Słowenia:
Słowenia


Dodano: 2013-10-12
 

- strona główna -