<< wstecz
 

Alpy Julijskie Słowenia 25.07.2015–02.08.2015

25.07.2015
Tydzień to niestety tak niewiele na góry, w dodatku na Alpy, ale jedynie na taki wypad możemy sobie pozwolić w te wakacje. Dziecko zostawiamy w dobrych babcinych rękach, ale i tak zanim ruszyliśmy z parkingu zdążyliśmy już zatęsknić do naszego Dziubelka. Na nasz znajomy kemping w Smledniku dotarliśmy późno w nocy i niestety zacumowaliśmy w miejscu przeznaczonym dla naturystów, o czym przekonaliśmy się rano. Rozbijanie namiotów, potem szybka kolacja z życzeniami dla Krzyśka, bo dziś świętego Krzysztofa, prysznic i szalona burza z błyskami i grzmotami trwająca niemal całą noc.

26.07.2015
Rano deszcz i niebo bez cienia szansy na przejaśnienie. Pomimo deszczu sąsiedzi jak ich Pan Bóg stworzył biegali po kempingu bez skrępowania, a my zakłopotani przemykaliśmy ze spuszczonym wzrokiem. Naszym celem było jak najszybsze opuszczenie miejsca w którym byliśmy nie na miejscu. Z informacji uzyskanych na kempingu dowiedzieliśmy się, że z pogodą ma być kiepsko, młody chłopak z recepcji chłodno zawyrokował deszcz, deszcz, deszcz, tylko nad Adriatykiem jeszcze ma być trochę słońca. Jedziemy do kościoła ma mszę św., potem załapaliśmy się jeszcze na poświęcenie pojazdów, no bo wczoraj było św. Krzysztofa i zamiast kierunek Alpy kierujemy się nad morze ku słońcu z nadzieją na przeczekanie złej passy. Po drodze odwiedzamy stolicę Słowenii Lubljanę. Oczywiście pada. Opustoszała, mokra stolica robi smutne wrażenie. Szwendamy się po wąskich uliczkach przypominających te włoskie, kupujemy obowiązkowy magnesik do powiększającej się w błyskawicznym tempie lodówkowej kolekcji i niesamowicie pyszne o oryginalnych smakach (np. rukoli) lody, a na koniec jemy - no właśnie pizzę, nic oryginalnego, nic regionalnego tylko zwykłą, wszechobecną pizzę. Z biegiem kilometrów niebo się przejaśnia, a nad morzem jest słońce, jest prawdziwe lato. Rozbijamy się na nadmorskim kempingu niedaleko Piran. Jemy obiad przywieziony z Polski, świętujemy skromnie imieniny naszej Ani i pędzimy nad Adriatyk zażywać słońca i morskiej kąpieli. Zanim wróciliśmy z powrotem trochę powęszyliśmy po okolicy i przeszliśmy niezły kawał kamienistą plażą. Morze, plaża fajne są, ale gór nic nie przebije.

27.07.2015
Piękna pogoda nad morzem narobiła nam nadziei, że i może w górach coś się poprawiło, zatem czas się zbierać. Po drodze koniecznie musimy zahaczyć o Piran czyli miasto kotów. Piran między innymi dzięki fantastycznemu położeniu na wydłużonym, skalistym cyplu wciskającym się głęboko w wody Adriatyku jest zaliczany do jednych z piękniejszych miast adriatyckiego wybrzeża i to nie tylko słoweńskiego. Zwiedzając miasto zaczynamy od Placu Tartiniego z charakterystycznymi słupami-masztami pochodzącymi z XV wieku, włóczymy się wąskimi uliczkami Starego Miasta, zwiedzamy kościoły, zaglądamy do bram i zakamarków i dochodzimy do wybrzeża Adriatyku, z jednej strony krystalicznie czysta woda z niestety betonową plażą, która jednocześnie jest deptakiem, a z drugiej strony nadmorskie knajpki, restauracje, oferujące głównie dania z owoców morza. Do jednej z nich wstępujemy by zasmakować regionalnych frutti di mare.


Po obiedzie w Piranie odwiedzamy Triest. Jest to portowe miasto w północno-wschodnich Włoszech tuż przy granicy ze Słowenią. Byliśmy tu kilka lat temu na motocyklach, niestety wówczas nie mieliśmy okazji połazić po mieście.
Wieczorem docieramy na pole namiotowe w Trencie, cóż słońca tu nie było od dawna, a mokra trawa i kałuże świadczą tylko o jednym, nieźle lało.


28.07.2015
Niestety pogoda nie zadowala, ale nie możemy bez końca tkwić w namiocie, w knajpie czy nad morzem, zwłaszcza, że mamy tylko tydzień i już część planu legła w gruzach. A zatem ruszamy, będzie co ma być. Po konsultacji z Sergiejem – właścicielem kempingu w Trencie zdecydowaliśmy się na Prisojnik 2547 m n.p.m. Przewodnik opisujący trasę na ten szczyt przestrzega przed znacznymi trudnościami i silną ekspozycją, więc są lekkie obawy czy przy takiej pogodzie będzie tam w miarę bezpiecznie. Jesteśmy jednak tak zdeterminowani, że długo się nad tym nie zastanawiamy, pakujemy się do samochodów i jedziemy na przełęcz Vrsic położoną na wysokości 1611 m n.p.m. Kilka lat temu jadąc do Rzymu na beatyfikację świętego już zresztą Jana Pawła II mieliśmy okazję wjeżdżać na tę przełęcz motorem w kwietniu, była noc, było ślisko bo padał deszcz ze śniegiem i było okrutnie zimno, daliśmy radę wjechaliśmy i zjechaliśmy bezpiecznie ale momentami mieliśmy już dość niekończących się stromych zakrętów.

Przełęcz Vrisic rozdziela dwa masywy Wielkiej Mojstrovki (2366) i Prisojnika (2547), a także przebiega przez nią droga z Bovca do Kranskiej Gory. Zimą jest zamknięta, ale w lecie jeżdżą nią nie tylko samochody, ale też i wielkie autokary. Auta zostawiamy na parkingu (przewodnik podaje, że w okresie letnim jest opłata, jednak my mimo chęci jej uiszczenia nie mieliśmy gdzie tego dokonać, tak więc uznaliśmy, że opłaty nie ma). Jest mgliście, ale póki co nie pada, idziemy przyjemnym leśnym szlakiem prowadzącym do via ferraty Kopiscarjeva pot. Przed wejściem w pionową ścianę zakładamy kaski, uprzęże i lonże. Wreszcie zaczyna się fajnie, wpinamy się w stalowe linki i wspinamy się dość eksponowaną ścianą. Niestety ferrata jest krótka i zabawa szybko się kończy. Jest lekkie rozczarowanie bo przewodnik gwarantował dużo więcej adrenaliny, a tu co łatwizna. Kolejna atrakcją, na którą czekamy z utęsknieniem jest ogromne okno skalne – ponad 80 m wysokości i tam też podobno mają być ferraty tak przynajmniej podaje przewodnik.

Faktycznie okno jest imponujących rozmiarów i jest bardzo efektowane, niestety mgła i mżawka psują cały urok tego miejsca. Są ferraty, ale i masa błota po którym się ślizgamy. Wspinamy się na grań, a na grani przez chwilę mamy w miarę dobre widoki. O, jakby tu było pięknie gdyby pogoda dopisała. Cóż cieszmy się z tego , że w ogóle udało się wyjść z namiotowych pieleszy. Dalej już mozolnie, szerokim grzbietem podążamy na szczyt, zaczyna padać, wiać, pogoda jest iście jesienna. Droga zaczyna się dłużyć, a nawet nieco nudzić, bo nie ma nawet na czym oka zawiesić, chyba że na kroplach deszczu skapujących z czubka nosa. Nie widząc gór, a właściwe nic nie widząc oprócz gęstego mleka wokół siebie nie zdajemy sobie sprawy z odległości zatem nie wiadomo kiedy osiągamy szczyt. Zimno ręce grabieją, z trudem wyciągamy aparat i pstrykamy parę fotek sobie, bo o panoramie ze szczytu możemy tylko pomarzyć. Jeszcze wpis do zawilgotniałej książki wejść i schodzimy. Przed nami długi monotonny powrót.

29.07.2015
Znowu budzi nas deszcz dudniący o namiot, kiedy wreszcie skończy lać. Z niepokojem myślę o Triglavie i powoli dochodzi do mnie, że może się nie udać, że po prostu zabraknie czasu…
po krótkiej naradzie postanawiamy pojechać do centrum Trenty. Krzysiek zostaje w namiocie by zregenerować kolano po wczorajszym szczytowaniu.
Centrum Trenty równa się jeden sklep, dwie knajpy i jeden dość duży ośrodek informacji turystycznej wraz z salą wystawową. Zatem najpierw kierujemy się do atrakcji numer jeden czyli do sklepu, potem do informacji gdzie jest sucho, ciepło i można nieco dłużej zabawić (czytaj zabić czas) oglądając kolorowe folderki, pocztówki, albumy. Wystawę omijamy 10 euro za obejrzenie strojów ludowych to dla nas zbyt dużo. Kolejny punkt to knajpa oferująca pizzę albo makaron z sosem na kilka sposobów. Zamawiamy obydwa dania, czekamy dość długo na swoje danie, ale akurat to nam na rękę.
Wracamy. Krzysiek wciąż w namiocie, oczywiście wciąż leje zatem do wieczora zamierzamy przesiedzieć w kempingowej knajpie przy ciepłym kakao i zrobić plany na dzień jutrzejszy.

30.07.2015
Pada, a jakby mogło być inaczej. Podjęliśmy jednak decyzję, że jedziemy do Mojstrany, skąd będzie najdogodniej w razie czego wyruszyć na Triglav. Prognozy pogody dają odrobinę nadziei, póki co nie wygląda to najlepiej. po drodze wstępujemy do Crngrob, gdzie na niewysokiej górce mieści się piękny Kościół Zwiastowania NMP, niestety jest zamknięty i możemy jedynie obejrzeć go z zewnątrz.. Następnym punktem pośrednim była Skofija Loka, która jest uważana za najpiękniej zachowane miasto średniowieczne Słowenii, którego historia sięga ponad 1000 lat. Swoistego uroku dodaje mu położenie, harmonijnie wpisane w otaczający krajobraz. Robimy spacer po starówce, zaglądamy do kilku kościołów i idziemy na wzgórze gdzie mieści się zamek Biskupi, a obecnie muzeum, przechodzimy przez Most Kapucyński z XIX wieku nad rzeką Selška Sora, a na koniec zaglądamy do piekarni gdzie kupujemy tradycyjne pieczywo słoweńskie. Ostatnim punktem dnia dzisiejszego oprócz Mojstrany jest Bled – jedna z największych atrakcji turystycznych w Słowenii. Niestety turkusowo – zielone jezioro Bledzkie, jest szare, a wyspa z barokowym kościołem i wznosząca się ponad taflą jeziora pionowa ściana z zamkiem na szczycie to jak napisane jest w przewodniku , niezapomniany widok, a dla nas był on ledwo widoczny przez panosząca się mgłę :-(
Wreszcie docieramy na kemping Kamne w Dovje niedaleko Mojstrany. Nie mamy jednak ochoty rozkładać mokrych namiotów w dodatku w taką pogodę, ani tym bardziej spać w nich. W cenie miejsca pod namiot jest miejsce na poddaszu nad łazienkami. Będziemy mieć zatem sucho i ciepło i wysuszymy w końcu namioty. Jednak dudniący deszcz o dach naszego poddasza psuje i tak już nie najlepsze nastroje. Jedynie co dodaje otuchy to możliwość spania w ciepłym i suchym pomieszczeniu i przygotowania w normalnych warunkach obiadu i gorącej herbaty.

31.07.2015
Jest szaro, w powietrzu czuć wilgoć i wiszący deszcz, ale dzisiaj ma podobno nie padać, trudno w to jednak uwierzyć. Jedziemy samochodami na parking przy Aliaźev dom w dolinie Vrata, skąd wyruszymy na Triglav, hurra!!!
Mijamy Aliażev dom, następnie po około 5 minutach dochodzimy do pomnika ludzi gór poległych w czasie II wojny światowej, pomnik ma oryginalną formę olbrzymiego haka wspinaczkowego z karabinkiem, pstrykamy foty. Póki co nie pada, ale szczyty wciąż przysłonięte są gęstą pierzyną mgieł. Stąd prowadzą dwa szlaki na Triglav, oba trudne i długie. Zastanawiamy się którędy iść i nie możemy podjąć ostatecznej decyzji z pomocą przychodzą Słoweńcy doradzając nam Tominškovy szlak, a na powrót szlak przez Prag, który jest łagodniejszy przy zejściu.


Zatem w drogę, skręcamy w lewo, przekraczamy Bistricę i kierujemy się do bukowego lasu gdzie prowadzi stromy szlak. Co chwilę ślizgamy się na mokrej ściółce, a przedzierające się przez mgły (a jednak) słońce powoduje, że cały las paruje, jest duszno, wilgotno jak w tropikalnej dżungli. Pocimy się niemiłosiernie i co chwilę zatrzymujemy się na złapanie tchu i łyk wody, w międzyczasie zachłannie spoglądamy na szczyty, które można już dostrzec pomiędzy drzewami. Na wysokości około 1300 m znajduje się punkt widokowy na szczyty Stenar, Rogljicę i Škrlaticę oraz na dolinę Vrata.
Po około 2 godzinach poruszania się w stromiźnie, las robi się coraz rzadszy i w końcu osiągamy suchy, skalisty ląd :-). Teren robi się atrakcyjniejszy nie tylko ze względu na otaczającą nas panoramę, ale także dlatego, że zaczynają się via ferraty, na pewno nie takie jak w Dolomitach, ale zawsze to coś, zakładamy kaski i uprzęże i od razu czujemy się lepiej, no i jeszcze ta pogoda - słońce na tle bezchmurnego nieba, co za widok.


Wspinamy się, odpoczywamy, jemy i podziwiamy. Wchodzimy w wypłaszczony teren gdzie czas spakować do plecaków kaski i zestaw via ferratowy i już tylko napawać się widokiem Triglava, który stąd jest bardzo dobrze widoczny. Drogowskazy dają nam znać, że cel naszej wędrówki zbliża się ku końcowi, w prawo szlak skręca przez kamienisty kocioł do Triglavskiego domu na Kredaricy, a w lewo do Schroniska Velentina Staniča.
Po około 5 godzinach osiągamy cel czyli nasze schronisko na wysokości 2515m. Jemy, zmieniamy spocone koszulki i po krótkiej rozmowie zgodnie stwierdzamy, że szczyt trzeba zdobyć jeszcze dziś. Jest jeszcze w miarę wcześnie i nic nie zapowiada by pogoda mogłaby się zepsuć. Przepakowujemy plecaki, niepotrzebne rzeczy zostawiamy pod ławką w schronisku, zabieramy wodę i coś do zjedzenia i w drogę. Jak dobrze pójdzie to za godzinkę powinniśmy zasiąść na szczycie :-) Od schroniska wychodzimy stromo, skalnym terenem ubezpieczonym stalowymi linami i kołkami na Mały Triglav (2725, a stąd efektownym odcinkiem prowadzącym wąskim grzbietem z rozciągnięta stalową liną na niemal całej długości, który najpierw schodzi łagodnie w dół, a na koniec ostro wznosi się i w dużej ekspozycji wprowadza nas na szczyt Triglava (2 864).

Po drodze więcej schodzących niż wchodzących zatem w niektórych kluczowych miejscach musimy odczekać swoje, ale i tak wielkich tłumów nie ma. Na szczycie rozkładamy się na dobre i delektujemy chwilą której mogliśmy nie doświadczyć. A popatrzeć jest na co, bo z Triglava widać kilkanaście setek alpejskich szczytów. Łapczywie robimy zdjęcia jakby nagle miał lunąć deszcz i ciemne chmury mogłyby przesłonić nam cała panoramę. Zaglądamy do metalowego schronu, który został postawiony w 1895 roku przez księdza Aliaźa. Na wewnętrznej ścianie schronu rozrysowana jest panorama jaką możemy podziwiać ze szczytu.


Spełnieni, nasyceni i lekko zmęczeni schodzimy do schroniska, po drodze kilka razy widzimy widmo Brockena, jest cisza, spokój, a na szlaku coraz mniej turystów, już tylko pojedyncze jednostki pną się do góry.
W schronisku dostajemy dwie półki na których mamy spać, ceny nie są wygórowane i na dodatek mamy zniżki na ubezpieczenie Alpenverein i klubowe legitymacje JKW. Zamawiamy zupę, piwo i lekko przysypiamy nad talerzami, dopóki nie budzi nas do życia ostry dźwięk akordeonu, później na salę wpada słoweńska telewizja, zatem prostujemy się, machamy do kamery i całe zmęczenie gdzieś odpływa. Nie ma co tu kryć mamy parcie na szkło. Na zewnątrz różowo - pomarańczowy zachód słońca, księżyc w pełni i przenikliwe zimno, zniewalające zmęczenie po zdobyciu szczytu, spokój w głowie czyli wszystko tak jak być powinno.

01.08.2015r.
Rano śniadanie, pogoda wciąż piękna, ale jeszcze zawiewa lodowatym wiatrem, ludzie po przespanej nocy w schronisku szykują się do wyjścia na szczyt, a my do zejścia na dół. Kierujemy się na znajomy szlak prowadzący na dno skalnego kotła z pięknymi krasowymi żłobami i żebrami i miejscami gdzie jeszcze leży śnieg. Robi się coraz cieplej, a my ku rozpaczy odkrywamy, że nasz cały zapas wody został na szczycie Triglava, na szczęście Maciek ma i chętnie się dzieli. Idziemy radośni, pełni sił i werwy, aż do momentu kiedy teren nowego szlaku robi się coraz bardziej mozolny, nudny i męczący. O, jak dobrze, że tędy nie wchodziliśmy. Po paru ładnych godzinach docieramy do Aliażev dom, a następnie na parking gdzie zostawiliśmy samochody. Mała przeprowadzka Magdy z naszego samochodu do samochodu Ani, kawa na drogę i żegnamy się z pozostałą częścią ekipy, która postanawia jeszcze do jutra zostać w Mojstarnie i coś podziałać. Nas niestety czas nagli, dziecko, koty, praca... czas wracać. Zajeżdżamy jeszcze do supermarketu w Mojstarne aby kupić coś do jedzenia na długą drogę i ruszamy do Polski. Po drodze nasz rozdzielony team daje znać, że pogoda znowu się zepsuła, znowu pada, ech i z samego rana również ruszają do Polski.
Podsumowując, pogodę mieliśmy wyjątkowo parszywą, deszcz pokrzyżował nam wiele planów, ale cel główny został zdobyty czyli wyjazd można zaliczyć do udanych.

Piran i Adriatyk

Piran i Adriatyk 07/2015


Prisojnki

Prisojnik Słowenia 07/2015


Triglav

Triglav Słowenia 08/2015


Dodano: 2015-12-26